30 sierpnia 2009

Islandzkie lekcje upadania

Na Islandii w zasadzie nie używa się gotówki. Wszędzie płaci się kartą. W każdym sklepie, w taksówkach, w barach. Jesteśmy tu na stypendium badawczym wprawdzie dopiero kilka dni, ale nic nie zapowiada tego, byśmy musieli wiedzieć jak wygląda miejscowa waluta. Trudno więc nawet wyobrazić sobie, co to w takim kraju znaczy nie mieć dostępu do konta bankowego przez miesiąc. Nie móc nawet sprawdzić stanu tego konta. A właśnie w ten sposób uwidocznił się kryzys (isl. kreppa) na Islandii. Przez uniewidocznienie najważniejszych dla obywatela-konsumenta liczb. Zeszłej zimy w bankomatach brakowało gotówki. Płacić można było tylko wirtualnymi pieniędzmi z kart kredytowych. W nie lada tarapatach byli Islandczycy poza granicami swego kraju.

Jeżeli ktoś chce zrozumieć na czym polegała bankowa fikcja, to w zarysie najlepiej tłumaczy to historyczny, bo przed-kryzysowy reportaż telewizji Al Jazeera.





Konstrukcja załamała się, gdy relacje między poszczególnymi walutami przestały być stałe.

Z pierwszych rozmów wynika, że Islandczyków wkurza to, że ten ich kryzys wcale nie był nieprzewidywalny. Ostrzeżenia dochodziły z różnych krajów, ale miejscowy establiszment kwitował wszystko stwierdzeniem „Po prostu nam zazdroszczą”. Z dostępnych tu anglojęzycznych gazet lokalnych (cotygodniowa Grapevine) wynika z kolei, że wszystkich, którzy przez ostatnie 10 lat kwestionowali neoliberalną utopię rozwoju, spławiano pytaniem „Czy chcecie abyśmy znowu żywili się trawą i ziołami?”. A trzeba wiedzieć, że dawnymi czasy bieda była na Islandii taka, że Duńczycy okupujący te wyspę zaproponowali przesiedlenie wszystkich jej mieszkańców na Jutlandię.

Teraz, dzięki szaleństwom „banksterów”, perspektywa „trawy i ziół” stała się znowu realna. Ktoś przecież musi spłacić długi zaciągnięte przez islandzkie banki. Długi rosnące, a wynikłe z oferowanego przez nie wysokiego oprocentowania oszczędności. Właścicielem tych upadłych banków jest państwo. Podatnicy spłacać będą więc te długi latami. Podobno kojarzy się to Islandczykom z kontrybucjami wojennymi i rzecz jasna wcale nie chcą ich płacić, skoro żadnej wojny rzekomo nie prowadzili, więc i nie przegrali. Chociaż kilka osób z establiszmentu zostało przez Brytyjczyków na krótko wciągniętych na listę terrorystów, co było jedynym szybkim sposobem, żeby zablokować aktywa oddziałów banków islandzkich na wyspach.

Niewiele wiemy jeszcze, co zażyczył sobie IMF w zamian za słynną pożyczkę. Organizacja ta słynie w końcu z dobijania ubogich poprzez prywatyzację wszelkich sektorów gospodarki w krajach rozwijających się. Nie doczytaliśmy też, ale nie wydaje się, żeby tak często jak w dużych krajach jako remedium na całe zło podawano tu nazwisko Keynsa. W końcu jaki by popyt wewnętrzny na Islandii nie był, to nie zagwarantuje on odzyskania dotychczasowej pozycji.

Islandczycy zastanawiają się teraz nad tym, jak to się stało, że nikt nie słuchał głosów krytyki. W zasadzie to nie wiem czy się zastanawiają, po prostu funkcjonują równolegle dwa sposoby tłumaczenia sobie kryzysu. W jednym, zawiódł kapitalizm, a w szczególności ponad 10 lat neoliberalnych reform, czyli prywatyzowanie i deregulowanie wszystkiego. W drugim, zawiodło... społeczeństwo. Ludzie dali odebrać sobie władzę, w szczególności kontrolę nad mediami. Dużo mówi się o korupcji, mając na myśli nepotyzm. W małym kraju wszyscy się znają. Oferty pracy oraz pozycja zawodowa każdego pracownika zależna jest od sieci kontaktów rodzinnych. Przy tak gęstych relacjach nie było szans na krytykę ani otwarty sprzeciw. Korupcja nie była widoczna, póki wszyscy mieli pracę.

Teraz już nie jest jak w znanym filmie „101 Reykjavik”, gdzie bohater dzielnie unikał zatrudnienia, a pracownicy socjalni starali się znaleźć coś akurat dla niego. Obecna ilość bezrobotnych nie pozwala na obsługę i doradztwo dawnej jakości. Nie ma komu nawet sprawdzać czy bezrobotni rzeczywiście szukają pracy, której nie ma. Podobno nowością są wyrywkowe kontrole – wezwania, na które muszą osobiście stawić się bezrobotni – nota bene pobierający 70% dotychczasowego wynagrodzenia. Władza obawia się, że bezrobotni uciekli z wyspy.

Ale Islandia przeżywa też nieznany wcześniej boom. „Kto by pomyślał, jak wielu ludzi odwiedza ten kraj tylko z powodu kursu walut” zastanawiała się nasza nowa miejscowa koleżanka. Turyści podobno przybywają tu w nieznanych wcześniej ilościach (w roku 2008 około 500 tys osób, a w 2009 już w sierpniu ilość turystów przekroczyła tę liczbę). Według naszego rozeznania, Islandia stała się obecnie najprawdopodobniej najtańszym krajem skandynawskim. Nawet państwowy monopol dystrybucji alkoholu mający chronić mieszkańców przed pijaństwem sprzedaje wino już od 30 zł – co, jak każdy uważny czytelnik internetowego serwisu Gazety Wyborczej wie, oznacza że na Islandii sprzedaje się „tanie wino”. Turystyka to także popyt na sex. Dwudziestego pierwszego kwietnia 2009 parlament ustanowił jednak prawo wzorowane na rozwiązaniu szwedzkim. Karani grzywną lub rokiem (2 jeśli ofiara miała poniżej 18 lat) więzienia będą konsumenci oraz organizatorzy prostytucji, a nie zarabiające w ten sposób na życie imigrantki.

Projekt został zrealizowany przy wsparciu udzielonym przez Islandię. Liechtenstein i Norwegię, poprzez dofinansowanie ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego w ramach Funduszu Stypendialnego i Szkoleniowego”.


Brak komentarzy: