Chwycili to, co było pod ręką. A że nie były to karabiny tylko klawiatury, więc jest czym cieszyć oczy w długie wiosenno-letnie poranki.
Tytuł pisma: !reVOLT
Wydawca: Krytyczne Oko
Najświeższy numer: 0
Cena: licz się z konsekwencjami
25 maja 2008
18 maja 2008
Cezary Michalski na styku... kultur
i w ogóle wszystkiego
Czytam Listy z Ameryki Cezarego Michalskiego i jestem pod wrażeniem. Nawet trudno mi powiedzieć pod wrażeniem czego jestem. Michalski w zasadzie nie wyraża tam opinii, których nie można się było po nim wcześniej spodziewać. Ale wysiłek jaki podejmuje, żeby pokazać nam USA robi wrażenie. Czyta, ogląda amerykańską telewizję, odwiedza miejsca, w których się "nie bywa". Próbuje rozdzielić amerykańskie idee od obrazów, do których przywykliśmy dzięki telewizji, politykom i ideologom. Ten intelektualny wysiłek przypomina wręcz ćwiczenia duchowe, bo stara się Michalski pokazać świat taki, jakim go widzi i jakim widział(by) go w czasach młodości. Treści jakimi wzbogaca tradycję epistolarną stanowią ilustrację tezy, że podróże kształcą... WYKSZTAŁCONYCH.
Trudno przecenić rolę obrazu USA w kształtowaniu się dogmatów politycznych w Polsce. Wydaje mi się bardzo ważne to, z czym w głowie wróci Cezary Michalski do Polski. Na bilet powrotny miało stosunkowo niewielu Polaków (patrz diaspora). Czy to z czym wróci będzie tak samo "niezniszczalne" jak powiedzmy u Tomasza Lisa?
Ale piszę to może tylko dlatego, że Ameryka jaką znam i lubię to w zasadzie tylko South Park i The Daily Show. A Cezary Michalski jest pierwszym komentatorem, który nie brzydzi się na produkcje Comedy Central spojrzeć.
A na zakończenie tego panegiryku przytoczę pewną refleksję tego nieortodoksyjnego konserwatysty, która być może będzie krytycznym komentarzem do kolejnych, nadchodzących wpisów na tym blogu.
Trudno przecenić rolę obrazu USA w kształtowaniu się dogmatów politycznych w Polsce. Wydaje mi się bardzo ważne to, z czym w głowie wróci Cezary Michalski do Polski. Na bilet powrotny miało stosunkowo niewielu Polaków (patrz diaspora). Czy to z czym wróci będzie tak samo "niezniszczalne" jak powiedzmy u Tomasza Lisa?
Ale piszę to może tylko dlatego, że Ameryka jaką znam i lubię to w zasadzie tylko South Park i The Daily Show. A Cezary Michalski jest pierwszym komentatorem, który nie brzydzi się na produkcje Comedy Central spojrzeć.
A na zakończenie tego panegiryku przytoczę pewną refleksję tego nieortodoksyjnego konserwatysty, która być może będzie krytycznym komentarzem do kolejnych, nadchodzących wpisów na tym blogu.
To, co było alternatywne wobec zachodniego postępu w jego amerykańskiej, angielskiej czy francuskiej wersji, okazało się tak dalece gorsze, że nauczyłem się egzorcyzmować z siebie nawet pokusę ironii. I w tej kwestii staję się pomału purytańskim zrzędą. Nawet chłopcom i dziewczętom z prawackich i lewackich formacyjnych środowisk przyglądam się z niesłabnącą uwagą już wyłącznie dlatego, żeby wiedzieć, czy ich typowa dla późnodziecięcego wieku żądza śmierci - lubiąca przebierać się w rozmaite ideologiczne kostiumy, wyrażająca się w głodzie "silnych wartości" i ideologicznej mobilizacji - nie wygra w nich aby z równie naturalnym u dojrzewających ludzi pragnieniem życia, kariery i przystosowania. Pragnieniem tylko z pozoru nudnym, tylko z pozoru niepozostawiającym po sobie wielkich dzieł.
16 maja 2008
Psikał
W idealnym społeczeństwie nikt by nie robił takich reklam, nie byłoby też dla kogo ich robić, a jeśli już taka reklama by powstała, wściekły tłum pozrywałby te plakaty i obrzucił siedzibę firm psim kałem.
Ten tekst zrobił na mnie wrażenie. Ktoś w końcu odważa się po polsku mówić o idealnym społeczeństwie! I okazuje się, że reklama raczej nie będzie częścią lepszego świata [6][7][8]. Analizowanie przekazu, demaskowanie ideologii i takie tam "wydziwiania" [intelektualistów] to już... robiliśmy [1][2][3][4][5]. Ale ten PSI KAŁ to naprawdę mocny pomysł. Coś mi się widzi, że nasza droga do idealnego społeczeństwa nie będzie usrana różami.
Cała Polska wie już, że reklama jest polityczna. Ale dobrze jest pamiętać, że reklama jest tylko częścią procesu przemiętaszania człowieka w konsumenta. Tą widoczną. A co z "ubekami"? [*]
14 maja 2008
Kto w nas zabija kreatywność?
Mam problem z poczuciem humoru. I jest to dość powszechny, choć osobliwy problem. Wolę, gdy ktoś mówi interesująco i urzeka mnie dowcipnymi przykładami niż ględzi. Nie chcę się męczyć, dlatego lubię prezentacje takie jak ta:
A tu transkrypcja, żeby wiedzieć, z czego się śmiejemy.
Tylko czego właściwie dowiadujemy się z tej prezentacji? Że przyszłość stała się dzisiaj nieprzewidywalna? Że ludzie klaszczą się szybciej, gdy mówisz im, że powinni stawiać na "kreatywność"? Ale przyszłość zawsze była nieprzewidywalna. Jedyna różnica, że współcześnie nie odważamy się już jej planować czy kontrolować.
Robinson przekonuje, że naturalność dzieci i ich gotowość popełniania błędów już są umiejętnościami - potrzebnymi teraz (czyli i w przyszłości), a szkoła nas ich pozbawia. Znaczenie tej naturalności (zawijamy ją w magiczne słowo "kreatywność") powinno być takie jak umiejętność czytania i pisania, twierdzi. Tylko tyle - bo to poziom nauczania początkowego, którym objąć trzeba wszystkie dzieci na świecie; i aż tyle - w końcu problem wtórnego analfabetyzmu znamy nie od dziś.
Robinson krytykuje także hierarchię nauk i stygmatyzowanie błędów jakie odbywa się w szkole. Znaczy to, że wszyscy uczą się matematyki przede wszystkim, a sztuki na końcu, a do tego boimy się panicznie popełnić błąd odpowiadając na pytania.
Przykładem takiej paniki może być te około tysiąca gimnazjalistów zostawiających puste miejsce pod słynnym zadaniem 32. Około tysiąca młodych ludzi w Polsce nie nauczyło się w gimnazjum kreatywności! I jeszcze mają prawo teraz wybrzydzać, bo cały narzucony polskiej szkole system testowania rezultatów nauczania upoważnia ich do tego! Testy może i mówią coś o tym, czego dziecko się nauczyło, ale gdy robi się je na początku roku, żeby zobaczyć gdzie jesteśmy. Testy końcowe przede wszystkim mają segregować i wszyscy o tym wiedzą. Mało kto narzeka na brak dziecięcej kreatywności gimnazjalistów - rodzice mówią, że poloniści [eksperymentując(?) z programem] obniżyli szanse ich dzieci na trafienie do lepszych szkół! I co właściwie nauczycielom po tej wiedzy o rezultatach swoich uczniów z jednego, niepowtarzalnego egzaminu odbywającego się pewnego ciepłego dnia, którego wynik tj. liczba, ciągnąć się za dziećmi będzie do czasu zdania następnego egzaminu z kolejną liczbą wyjściową? Ten sposób testowania wzorowany jest na testach PISA (narzędziu do wywoływania reform) i narzucony jest tak uczniom jak i nauczycielom przez OECD (a jakiej nauki chcą ci ekonomiści, tańca?). Udzielanie tylko prawidłowych odpowiedzi, zakaz redefiniowania problemów i bezwzględne trzymanie się programu z konieczności wspólnie praktykowane w szkołach, ma tę niezwykłą zaletę, że ignoruje wszystko co wiemy o uczeniu się!
Zadziwiające jest jednak to, że słuchając o kreatywności i obserwując przyszłych przeciętnych głupców uczących się do testów ostrze naszej krytyki kierujemy często przeciw... kanonowi np. lektur, a remedium widzimy w komputerach. (takie przynajmniej mam wrażenie z pobieżnego i porannego przejrzenia wpisów na blogu Kultura 2.0)
Muszę przyznać, że przy całym optymizmie dla technologii, nie bardzo rozumiem jak program rozdawania laptopów dzieciom w biednych krajach (pisaliśmy o tym tu) ma zwiększyć kreatywność tych dzieci. Gdzie jest kreatywność polskich dzieci po latach obcowania z komputerami? Pytanie pomocnicze: czy jest widoczna POZA INTERNETEM? Bo jeśli dzieci mają zmieniać świat, to chyba nie tylko swój tzw. wewnętrzny, co? Nie no, zapomniałem, te laptopy będą miały nowe, lepsze oprogramowanie, dzięki któremu wszystkie dzieci, niezależnie od języków, kultur i problemów jakie mają, nauczą się czegoś zupełnie innego niż "wewnętrzna emigracja". I może dzięki temu nie będą już chciały przyjechać do nas do Europy? Bo strasznie ich dużo, tylko w Internecie się wszystkie pomieszczą :)
A kanon, hmmm. Lepiej nie pokazywać związków między tym co było, a tym co jest. Jeszcze dzieci mogłyby zacząć oczekiwać POSTĘPU innego niż tylko technologiczny. Wszystko co robicie dzieci jest NOWE. Nikt nigdy nie potrafił przekazać swoich myśli lepiej niż ty, kreatywny Jasiu czy Muhamedzie, choć rzeczywiście to co tworzysz nie ma żadnego znaczenia.
A tu transkrypcja, żeby wiedzieć, z czego się śmiejemy.
Tylko czego właściwie dowiadujemy się z tej prezentacji? Że przyszłość stała się dzisiaj nieprzewidywalna? Że ludzie klaszczą się szybciej, gdy mówisz im, że powinni stawiać na "kreatywność"? Ale przyszłość zawsze była nieprzewidywalna. Jedyna różnica, że współcześnie nie odważamy się już jej planować czy kontrolować.
Robinson przekonuje, że naturalność dzieci i ich gotowość popełniania błędów już są umiejętnościami - potrzebnymi teraz (czyli i w przyszłości), a szkoła nas ich pozbawia. Znaczenie tej naturalności (zawijamy ją w magiczne słowo "kreatywność") powinno być takie jak umiejętność czytania i pisania, twierdzi. Tylko tyle - bo to poziom nauczania początkowego, którym objąć trzeba wszystkie dzieci na świecie; i aż tyle - w końcu problem wtórnego analfabetyzmu znamy nie od dziś.
Robinson krytykuje także hierarchię nauk i stygmatyzowanie błędów jakie odbywa się w szkole. Znaczy to, że wszyscy uczą się matematyki przede wszystkim, a sztuki na końcu, a do tego boimy się panicznie popełnić błąd odpowiadając na pytania.
Przykładem takiej paniki może być te około tysiąca gimnazjalistów zostawiających puste miejsce pod słynnym zadaniem 32. Około tysiąca młodych ludzi w Polsce nie nauczyło się w gimnazjum kreatywności! I jeszcze mają prawo teraz wybrzydzać, bo cały narzucony polskiej szkole system testowania rezultatów nauczania upoważnia ich do tego! Testy może i mówią coś o tym, czego dziecko się nauczyło, ale gdy robi się je na początku roku, żeby zobaczyć gdzie jesteśmy. Testy końcowe przede wszystkim mają segregować i wszyscy o tym wiedzą. Mało kto narzeka na brak dziecięcej kreatywności gimnazjalistów - rodzice mówią, że poloniści [eksperymentując(?) z programem] obniżyli szanse ich dzieci na trafienie do lepszych szkół! I co właściwie nauczycielom po tej wiedzy o rezultatach swoich uczniów z jednego, niepowtarzalnego egzaminu odbywającego się pewnego ciepłego dnia, którego wynik tj. liczba, ciągnąć się za dziećmi będzie do czasu zdania następnego egzaminu z kolejną liczbą wyjściową? Ten sposób testowania wzorowany jest na testach PISA (narzędziu do wywoływania reform) i narzucony jest tak uczniom jak i nauczycielom przez OECD (a jakiej nauki chcą ci ekonomiści, tańca?). Udzielanie tylko prawidłowych odpowiedzi, zakaz redefiniowania problemów i bezwzględne trzymanie się programu z konieczności wspólnie praktykowane w szkołach, ma tę niezwykłą zaletę, że ignoruje wszystko co wiemy o uczeniu się!
Zadziwiające jest jednak to, że słuchając o kreatywności i obserwując przyszłych przeciętnych głupców uczących się do testów ostrze naszej krytyki kierujemy często przeciw... kanonowi np. lektur, a remedium widzimy w komputerach. (takie przynajmniej mam wrażenie z pobieżnego i porannego przejrzenia wpisów na blogu Kultura 2.0)
Muszę przyznać, że przy całym optymizmie dla technologii, nie bardzo rozumiem jak program rozdawania laptopów dzieciom w biednych krajach (pisaliśmy o tym tu) ma zwiększyć kreatywność tych dzieci. Gdzie jest kreatywność polskich dzieci po latach obcowania z komputerami? Pytanie pomocnicze: czy jest widoczna POZA INTERNETEM? Bo jeśli dzieci mają zmieniać świat, to chyba nie tylko swój tzw. wewnętrzny, co? Nie no, zapomniałem, te laptopy będą miały nowe, lepsze oprogramowanie, dzięki któremu wszystkie dzieci, niezależnie od języków, kultur i problemów jakie mają, nauczą się czegoś zupełnie innego niż "wewnętrzna emigracja". I może dzięki temu nie będą już chciały przyjechać do nas do Europy? Bo strasznie ich dużo, tylko w Internecie się wszystkie pomieszczą :)
A kanon, hmmm. Lepiej nie pokazywać związków między tym co było, a tym co jest. Jeszcze dzieci mogłyby zacząć oczekiwać POSTĘPU innego niż tylko technologiczny. Wszystko co robicie dzieci jest NOWE. Nikt nigdy nie potrafił przekazać swoich myśli lepiej niż ty, kreatywny Jasiu czy Muhamedzie, choć rzeczywiście to co tworzysz nie ma żadnego znaczenia.
5 maja 2008
Walka klas 2
Króliki kontra świnie?
Pod koniec naszej wakacyjnej podróży stopem mieliśmy szczęście trafić na tzw. tirowców. To taka grupa zawodowa zdominowana w Europie przez Polaków. W praktyce oznacza to, że nie jest ważne na jakich blachach jest TIR, rozmowę z kierowcą możesz zacząć od powiedzenia czegoś po polsku. Ze względu na poziom płac, wielotygodniowe oderwanie od rodziny i nadzór ze strony firm spedycyjnych przyjęło się mówić o tirowcach jako o „niewolnikach Europy”.
Pewnego wieczoru na parkingu bodajże we Francji, siedzieliśmy kilkoro, piliśmy czeskie piwo i zeszło na politykę. W czasie 2 miesięcy podróżowania przeoczyliśmy m.in. odejście niesławnego Giertycha, chcieliśmy więc uzupełnić luki w wiedzy. Punktualnie o 22:00 wsłuchiwaliśmy się wszyscy w wiadomości Polskiego Radia. Tylko sygnał Jedynki można odebrać w wolnej i zjednoczonej Europie, a szum, trzaski i atmosfera były takie jakbyśmy cofnęli się w czasie i słuchali „Wolnej Europy”. Ale najważniejsza była nasza z nimi rozmowa. Okazało się, że „nasi niewolnicy” nie podzielali smaku do świętego estetycznego oburzenia rządami PIS. Nie potrafili elokwentnie się bronić ani analizować subtelnych "za", a zwłaszcza "przeciw". W zasadzie nawet trudno było od nich wyciągnąć te deklaracje poparcia dla PIS. Ale kiedy już padły, sformułowane zostały z niesamowitą przejrzystością: My będziemy głosować na PIS, nasi szefowie na PO. Niby nic nowego, a próba badawcza niereprezentacyjna wcale. Ale było w tym echo najwidoczniej częściowo trafnego/trafiającego „My jesteśmy tam gdzie wtedy...”. Tyle, że zrozumiałe mówienie do wszystkich o podobieństwach dzisiejszych pracodawców z dawnym aparatem represji wymagałoby wybudowania lewicowych dyskursów.
Tak odkryliśmy, że punkt siedzenia (tu: za kierownicą TIRa) określa punkt widzenia, czyli – bardziej klasycznie – byt określa świadomość. A podstawową dystynkcją kulinarną – czkawką powraca Bourdieu – była oczywiście „sprawa mięsa”. My im o wolnej miłości, zaletach marchewki i paszach GMO, a oni nam że głodni. Myślę, że „sprawa mięsa” była dla nas taką samą męczarnią, jak dla nich „sprawa ZOMO”. Króliki kontra świnie?
poprzednie: Walka klas 1
Pewnego wieczoru na parkingu bodajże we Francji, siedzieliśmy kilkoro, piliśmy czeskie piwo i zeszło na politykę. W czasie 2 miesięcy podróżowania przeoczyliśmy m.in. odejście niesławnego Giertycha, chcieliśmy więc uzupełnić luki w wiedzy. Punktualnie o 22:00 wsłuchiwaliśmy się wszyscy w wiadomości Polskiego Radia. Tylko sygnał Jedynki można odebrać w wolnej i zjednoczonej Europie, a szum, trzaski i atmosfera były takie jakbyśmy cofnęli się w czasie i słuchali „Wolnej Europy”. Ale najważniejsza była nasza z nimi rozmowa. Okazało się, że „nasi niewolnicy” nie podzielali smaku do świętego estetycznego oburzenia rządami PIS. Nie potrafili elokwentnie się bronić ani analizować subtelnych "za", a zwłaszcza "przeciw". W zasadzie nawet trudno było od nich wyciągnąć te deklaracje poparcia dla PIS. Ale kiedy już padły, sformułowane zostały z niesamowitą przejrzystością: My będziemy głosować na PIS, nasi szefowie na PO. Niby nic nowego, a próba badawcza niereprezentacyjna wcale. Ale było w tym echo najwidoczniej częściowo trafnego/trafiającego „My jesteśmy tam gdzie wtedy...”. Tyle, że zrozumiałe mówienie do wszystkich o podobieństwach dzisiejszych pracodawców z dawnym aparatem represji wymagałoby wybudowania lewicowych dyskursów.
Tak odkryliśmy, że punkt siedzenia (tu: za kierownicą TIRa) określa punkt widzenia, czyli – bardziej klasycznie – byt określa świadomość. A podstawową dystynkcją kulinarną – czkawką powraca Bourdieu – była oczywiście „sprawa mięsa”. My im o wolnej miłości, zaletach marchewki i paszach GMO, a oni nam że głodni. Myślę, że „sprawa mięsa” była dla nas taką samą męczarnią, jak dla nich „sprawa ZOMO”. Króliki kontra świnie?
poprzednie: Walka klas 1
Subskrybuj:
Posty (Atom)