Podobno misją polskiej telewizji jest wciąż "warto rozmawiać". Podobno wystąpił tam ostatnio Wojciech Cejrowski i znowu opowiadał, że wyprowadza się do Ekwadoru, bo (zapewne między innymi) chce płacić niższe podatki. Ale w sumie to chyba nie trzeba być prawicowcem, żeby "złośliwie" potraktować państwo jako po prostu dostarczyciela usług i... przebierać w ofertach. Dom postawić w Czechach, bo taniej; leczyć się Danii, bo lepiej i taniej; dzieci do szkoły posłać w Norwegii (zero mobbingu), a wakacje spędzać... w Bułgarii. To się nazywa patriotyzm, bo to wszystko dla indywidualnego dobra, które w sumie złoży się na sukces całej wspólnoty.[czy to już sarkazm?]
W koncepcji patriotyzmu (a może w ogóle człowieka jako istoty społecznej) dokonała się fascinująca zmiana. Oto jego rdzeń - OBYWATEL, został zastąpiony KONSUMENTEM. Nowoczesne partie polityczne nie potrzebują obywateli - w zasadzie w ogóle nie potrzebują poparcia społecznego. Ich istnienie nie zależy od finansowego wsparcia członków, są przecież finansowane z budżetu państwa. Polityka podzieliła się na producentów mobilizujących do głosowania idei i generalnie biernych (głosujących, czasem komentujących) konsumentów. Państwo opiekuńcze (welfare state) zmieniło się w państwo opracowujące (workfare state), w którym ludzie dopiero po uprzednim wpętaniu w pracę mogą korzystać z pewnych usług. W Polsce, ze względu na negatywną ocenę historii PRL-u, tej zmiany tak boleśnie się nie odczuwa. Ale degenerację systemu widać z perspektywy społeczeństw od lat osiadłych w Unii Europejskiej. Stąd też ten cały dżihad (od lewa do prawa) przeciw Traktatowi Lisbońskiemu. Politycy europejscy (czyli nasi) nie tylko nie potrzebują pełnej pomysłów społecznej mobilizacji, ona przeszkadza im w pracy.
Ale Cejrowski jest z McŚwiata (to dla tych co lubią wyraźne podziały, patrz "Jihad vs. McWorld"). On wierzy, że pojedyncze wybory konsumenckie wpłyną na Polskę i ta uczyni swą ofertę bardziej konkurencyjną. Niezliczone miliony Polaków zagłosowały już nogami wyjeżdżając do UK, Platformie udało się zrobić z nich flagowych konsumentów swojego produktu. Być może rzeczywiście nastąpi jakaś zmiana, bo Cejrowski proponuje spojrzeć poza UE. I w zasadzie to nawet dobrze dla potencjalnych konsumentów, że Ekwador to strasznie biedny kraj. Ma tudzież rzuca urok... powiedzmy... tajlandzki.
Bangkok przyciągnął masy europejskich mężczyzn z klasy pracującej, którzy po latach pracy gdzieś na platformach wiertniczych i przesyłania kasy do domu zorientowali się, że już nikt tam na nich nie czeka (patrz: Seabrook, Jeremy Victims of Development: Resistance and Alternatives. Rozdział: Thailand, str. 213-223).
Ekwador też może wydać się urokliwym miejscem np. dla spracowanych w UE polskich budowlańców. Podczas gdy oni zarabiają pieniądze, ludzie zbyt zajęci, żeby pracować[*] (czyt. feministki i geje) odnawiają oblicze polskiej ziemi. Może więc hen w Ameryce, biały spracowany sahib będzie miał szansę wychować sobie nową żonę na obraz i podobieństwo (katolickiego?) mitu.
3 komentarze:
Uchwyciłeś w ironiczny sposób bardzo ciekawe zjawisko. Zdajesz relację z procesu zmiany, który się dokonuje bez świadomości jego uczestników....
Jak w świecie gospodarczym istnieje przepływ towarów i usług, tak konsumencki byt "przenosi" się swobodnie i powoli zaczyna determinować jednostowe tożsamościowe wybory.
Sądzę, że obywatel wyparty przez konsumenta, w chwilach politycznej burzy, może przeobrazić się irracjonalnego (nie żebym twierdził, że konsument jest racjonalny) szowinistę... Vide: plemienne kibicowanie narodowej (?) drużynie oraz męczące seanse tabloidowej nienawiści do przeciwników (np. Niemców)...
Wolę być konsumentem niż obywatelem.
Prześlij komentarz