Jeżdżę dziś sobie transportem publicznym po Zelandii i staram się unikać Nørreportu. Dwa tygodnie temu wybuchła bomba pod duńską amabasadą w Pakistanie i teraz media nakręcają strach w oczekiwaniu na uderzenie w Kopenhagę. Ale żadna bomba nie wybuchnie w siedzibie duńskiego rządu, który wysłał wojska do Iraku. Bomby nie wybuchną też w siedzibach duńskich korporacji medialnych, które w celu ratowania spadającej sprzedaży gazet zawiązały spisek i wszystkie tego samego dnia wypuściły na rynek identyczny produkt - karykatury Mahometa. Jeżeli wybuchną bomby to pewnie w Nørreporcie, bo nie ma lepszego/gorszego na to miejsca - tam zbiega się cały transport publiczny stolicy Królestwa.
Ofiarami będą wszyscy: zapracowani obywatele i turyści. A także ludzie tylko z pozwoleniami na pracę - imigranci bez możliwości choćby symbolicznego podejmowania decyzji w czasie wyborów. Terroryści uparli się jak dzieci, albo jak sam święty Paweł, i twierdzą, że wszyscy jesteśmy tacy sami - winni. Lewacy, autonomowie, konserwatyści czy liberałowie; w garniturach z teczkami czy w łachmanach z wyciągniętymi po drobne rękami; mężczyźni, kobiety i dzieci bez względu na orientację, wyznanie czy przynależność związkową. Twierdzą, że ponosimy odpowiedzialność za 6 lat prowadzonej przez nasze państwa wojny w Iraku i za rysunkowe ekscesy medialnych korporacji. Nie rozumieją, że chociaż państwa w których żyjemy nazywane są demokratycznymi, to przecież my nie mamy wpływu. My też jesteśmy PRZECIWKO, to wszystko nie w naszym imieniu się dzieje, to... władza winna.
W obliczu zagrożenia terrorystycznego duńskie państwo funkcjonuje nawet jakby sprawniej. Tydzień temu, minister spraw zaganicznych zapytany przez młodego dziennikarza czy w obliczu tak silnego oporu wobec aktywistycznej polityki Danii nie należałoby przemyśleć jej założeń wybuchnął: "Co ty za bzdury opowiadasz?!" Polityka krajów demokratycznych nie może się teraz zmienić, bo... tego by właśnie chcieli terroryści. To nic, że mieszkańcy krajów demokratycznych też życzyliby sobie zmian - nawet sondażowi Polacy byli przeciwko wysyłaniu wojsk do Iraku! Demokratycznym ideałom przeciwstawiono pokrzykiwania: jedność, sztywność i wracajcie do pracy!
Po zakończeniu II wojny światowej Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norynberdze skazał 19 osób jako bezpośrednio odpowiedzialnych w państwie faszystowskim za ludobójstwa. Gdyby kiedykolwiek trzeba było wskazać winnych wojny w Iraku, to ile byłoby to osób? Najczęściej na demonstracjach antywojennych (byłem tylko na jednej) krzyczymy, że winni to: Bush + nazwisko lokalnego premiera. Ale żyjemy przecież w państwach demokratycznych, gdzie struktury decyzyjne nie są chyba aż tak zhierarchizowane jak w państwie faszystowskim. Polscy parlamentarzyści głosowali za wojną, ale zdecydowali się posyłać tam tylko ochotników przecież. Ani polscy żołnierze, ani polscy ekonomiści nie byli zmuszani do udziału w wojnie. A dostawcy nie musieli podpisywać kontraktów na dostawy potrzebnych na wojnę sprzętów. W proteście przeciwko wojnie nie stanęły linie lotnicze, autobusy dowożące żołnierzy na lotniska, nawet na chwilę nie przerwali pracy państwowi urzędnicy. Nie ma strajków, klasycznych protestów paraliżujących funkcjonowanie spuszczonego ze smyczy państwa, nie ma... czasu?
Być może żyjemy więc nie tylko w fascynujących czasach, ale także w czasach zfasyszyzowanej demokracji. I dla ratowania wolności potrzebujemy jakiejś radykalnej etyki odpowiedzialności. Jakże czysto w tych okolicznościach brzmi bombowy przekaz terrorystów, wypowiedź tym bardziej zdumiewająca, że zdajemy sobie sprawę z podziałów społecznych i zasad rządzących współczesnym światem: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz