21 czerwca 2008

Powszechny spis czy spisek

Następny Spis Powszechny w Wielkiej Brytanii (w 2011 roku), w którym uczestnictwo jest obowiązkowe, może być przeprowadzony przez firmę zbrojeniową, która jest mocno związana z rządem USA i jest zainteresowana pracą wywiadowczą i nadzorem.
(wiadomość na grupie ASN)


Taka jednozdaniowa informacja zelektryzowała niedawno brytyjskie uniwersytety.

Problem powstał dlatego, że Narodowe Biuro Statystyczne zleca na zewnątrz (tzw. outsourcing) swoje tzw. zadania. Zresztą robią tak wszystkie instytucje już tylko z nazwy państwowe, nie tylko w UK. Korporacje konkurują między sobą w ramach konkursów i przetargów. Każda chce dostarczać usługi, których konsumpcja bywa wręcz obowiązkowa. Jak to jest w przypadku spisu powszechnego.

Jedną z dwu branych pod uwagę korporacji jest cudowne dziecko realnego kapitalizmu - Lockheed Martin. Ideologia stojąca za pomysłem wycofywania się państwa, redukowania kosztów funkcjonowania aparatu biurokratycznego za pomocą zlecania zadań podmiotom działającym dla zysku, zakładała że podmioty te działają tylko dla zysku i tylko dla zysku z pojedynczej transakcji. Dopiero w jaskrawym przypadku Lockheed Martina widać, że korporacje mogą: (a) udostępnić zdobyte informacje innym państwom, w szczególności USA, gdzie ustawa Patriot Act stwarza takie możliwości; (b) użyć zdobytych informacji do budowy innych swoich produktów/usług, np. zintegrowanego systemu ochrony USA przed tzw. terrorystami, czyli potencjalnie każdym krytycznym wobec USA głosem bądź czynem. Lockheed Martin jest calem dość "łatwym", bo firma nie dość, że produkuje broń, to część jej produktów została zakazana w wielu krajach - chodzi głównie o produkcję min przeciwpiechotnych, których zakaz produkcji i używania ratyfikowały 153 kraje.

Lockheed Martin zdobył już pierwsze doświadczenia międzykulturowe, bo w 2006 roku przeprowadził Spis Powszechny w... Kanadzie! Dzięki kampanii sprzeciwu, zaostrzono tam przepisy dotyczące bezpieczeństwa zbieranych danych.

Całe to zamieszanie wokół dostępu korporacji do wrażliwych danych pewnie nie wzbudzi zrozumienia w Polsce. Tam wciąż czerpie się perwersyjną radość ze zwalczania zdemonizowanego państwa - wyidealizowanym rynkiem. Niezmąconą, nawet gdy dostęp do informacji daje przewagę konkurencyjną i tak już uprzywilejowanym graczom. Ale to wszystko być może do czasu. W 2011 roku spodziewać się należy Spisu Powszechnego także w Polsce! Ciekawe jakie będą nastroje, gdy przetarg na zbieranie danych o dochodach, wykształceniu, mówionych językach, emigracji i zatrudnieniu obywateli wygra inne cudowne dziecko realnego kapitalizmu, np. taki Gazprom.

20 czerwca 2008

Cejrowski jest zbyt nowoczesny

Podobno misją polskiej telewizji jest wciąż "warto rozmawiać". Podobno wystąpił tam ostatnio Wojciech Cejrowski i znowu opowiadał, że wyprowadza się do Ekwadoru, bo (zapewne między innymi) chce płacić niższe podatki. Ale w sumie to chyba nie trzeba być prawicowcem, żeby "złośliwie" potraktować państwo jako po prostu dostarczyciela usług i... przebierać w ofertach. Dom postawić w Czechach, bo taniej; leczyć się Danii, bo lepiej i taniej; dzieci do szkoły posłać w Norwegii (zero mobbingu), a wakacje spędzać... w Bułgarii. To się nazywa patriotyzm, bo to wszystko dla indywidualnego dobra, które w sumie złoży się na sukces całej wspólnoty.[czy to już sarkazm?]

W koncepcji patriotyzmu (a może w ogóle człowieka jako istoty społecznej) dokonała się fascinująca zmiana. Oto jego rdzeń - OBYWATEL, został zastąpiony KONSUMENTEM. Nowoczesne partie polityczne nie potrzebują obywateli - w zasadzie w ogóle nie potrzebują poparcia społecznego. Ich istnienie nie zależy od finansowego wsparcia członków, są przecież finansowane z budżetu państwa. Polityka podzieliła się na producentów mobilizujących do głosowania idei i generalnie biernych (głosujących, czasem komentujących) konsumentów. Państwo opiekuńcze (welfare state) zmieniło się w państwo opracowujące (workfare state), w którym ludzie dopiero po uprzednim wpętaniu w pracę mogą korzystać z pewnych usług. W Polsce, ze względu na negatywną ocenę historii PRL-u, tej zmiany tak boleśnie się nie odczuwa. Ale degenerację systemu widać z perspektywy społeczeństw od lat osiadłych w Unii Europejskiej. Stąd też ten cały dżihad (od lewa do prawa) przeciw Traktatowi Lisbońskiemu. Politycy europejscy (czyli nasi) nie tylko nie potrzebują pełnej pomysłów społecznej mobilizacji, ona przeszkadza im w pracy.

Ale Cejrowski jest z McŚwiata (to dla tych co lubią wyraźne podziały, patrz "Jihad vs. McWorld"). On wierzy, że pojedyncze wybory konsumenckie wpłyną na Polskę i ta uczyni swą ofertę bardziej konkurencyjną. Niezliczone miliony Polaków zagłosowały już nogami wyjeżdżając do UK, Platformie udało się zrobić z nich flagowych konsumentów swojego produktu. Być może rzeczywiście nastąpi jakaś zmiana, bo Cejrowski proponuje spojrzeć poza UE. I w zasadzie to nawet dobrze dla potencjalnych konsumentów, że Ekwador to strasznie biedny kraj. Ma tudzież rzuca urok... powiedzmy... tajlandzki.

Bangkok przyciągnął masy europejskich mężczyzn z klasy pracującej, którzy po latach pracy gdzieś na platformach wiertniczych i przesyłania kasy do domu zorientowali się, że już nikt tam na nich nie czeka (patrz: Seabrook, Jeremy Victims of Development: Resistance and Alternatives. Rozdział: Thailand, str. 213-223).

Ekwador też może wydać się urokliwym miejscem np. dla spracowanych w UE polskich budowlańców. Podczas gdy oni zarabiają pieniądze, ludzie zbyt zajęci, żeby pracować[*] (czyt. feministki i geje) odnawiają oblicze polskiej ziemi. Może więc hen w Ameryce, biały spracowany sahib będzie miał szansę wychować sobie nową żonę na obraz i podobieństwo (katolickiego?) mitu.

18 czerwca 2008

Zamień życie w dobre życie

Prawdziwa gratka dla tych, którzy uważają, że ZMIANA SPOŁECZNA to zmiana w DYSKURSIE! Czyli dla wszystkich od badaczy "ukrytych programów" po krytycznych analityków dyskursu (CDA).

Istnieje pewien zabawny przesąd na temat "zepsutych" społeczeństw na zachód od Polski. Otóż, podczas gdy my (tj. ""polscy" "katolicy"") przywiązani jesteśmy do pewnych wartości, ONI gnuśnieją w przepasnej otchłanii konsumpcji. Niektórzy gotowi są nawet nawoływać do etycznej/duchowej odnowy Zachodu. (nie, nie będzie linka!)

Ale przeglądałem niedawno artykuły z Pedagogiki Porównawczej i trafiłem na coś uroczego:

Except from biology lesson, Denmark:
The theme of the lesson is ethical issues: Is it a human right to have handicapped children? The class is asked to return to the groups they were working in before. Some pupuils are not sure about who they were working with. The teacher assigns to groups those who cannot remember. [...] The teacher interrupts the group work with question, 'What is a GOOD LIFE? Pupils voice their opinions. The teacher personally addresses some of the quiter pupils, 'What is your opinion?', 'What would you say?'

str. 109, Rozdział 6: Classroom contexts as a reflection of national values w Osborn (2003) A World of difference? Comparing Learners Across Europe, Open University Press, UK

Może nie pisałbym o tym, ale słyszałem już kilkakrotnie jak Duńczycy tłumaczyli różne kwestie etyczne używając zwrotu DOBRE ŻYCIE. Na ogół brałem ich po prostu za dość ekstrawaganckich przedstawicieli swego gatunku, ale okazuje się to jakoś systemowe. Zaczynam podejrzewać, że to nawet zakorzenione jest gdzieś w filozofii. Niestety nie wiem gdzie, ale być może WSZĘDZIE - tylko, że dotąd jakoś ginęło w tłumaczeniach!

I HAVE A DREAM: Wyobraź sobie jak zmieniałaby się Polska, gdybyśmy zamiast pytać wszem i wobec o "życie" - zaczęli pytać o "dobre życie"...
Kiedy zaczyna się DOBRE ŻYCIE?
Kiedy kończy się DOBRE ŻYCIE?
Walczmy o prawo do DOBREGO ŻYCIA! Obrońcy DOBREGO ŻYCIA.

16 czerwca 2008

Terror - ustanowienie uniwersalizmu

Jeżdżę dziś sobie transportem publicznym po Zelandii i staram się unikać Nørreportu. Dwa tygodnie temu wybuchła bomba pod duńską amabasadą w Pakistanie i teraz media nakręcają strach w oczekiwaniu na uderzenie w Kopenhagę. Ale żadna bomba nie wybuchnie w siedzibie duńskiego rządu, który wysłał wojska do Iraku. Bomby nie wybuchną też w siedzibach duńskich korporacji medialnych, które w celu ratowania spadającej sprzedaży gazet zawiązały spisek i wszystkie tego samego dnia wypuściły na rynek identyczny produkt - karykatury Mahometa. Jeżeli wybuchną bomby to pewnie w Nørreporcie, bo nie ma lepszego/gorszego na to miejsca - tam zbiega się cały transport publiczny stolicy Królestwa.

Ofiarami będą wszyscy: zapracowani obywatele i turyści. A także ludzie tylko z pozwoleniami na pracę - imigranci bez możliwości choćby symbolicznego podejmowania decyzji w czasie wyborów. Terroryści uparli się jak dzieci, albo jak sam święty Paweł, i twierdzą, że wszyscy jesteśmy tacy sami - winni. Lewacy, autonomowie, konserwatyści czy liberałowie; w garniturach z teczkami czy w łachmanach z wyciągniętymi po drobne rękami; mężczyźni, kobiety i dzieci bez względu na orientację, wyznanie czy przynależność związkową. Twierdzą, że ponosimy odpowiedzialność za 6 lat prowadzonej przez nasze państwa wojny w Iraku i za rysunkowe ekscesy medialnych korporacji. Nie rozumieją, że chociaż państwa w których żyjemy nazywane są demokratycznymi, to przecież my nie mamy wpływu. My też jesteśmy PRZECIWKO, to wszystko nie w naszym imieniu się dzieje, to... władza winna.

W obliczu zagrożenia terrorystycznego duńskie państwo funkcjonuje nawet jakby sprawniej. Tydzień temu, minister spraw zaganicznych zapytany przez młodego dziennikarza czy w obliczu tak silnego oporu wobec aktywistycznej polityki Danii nie należałoby przemyśleć jej założeń wybuchnął: "Co ty za bzdury opowiadasz?!" Polityka krajów demokratycznych nie może się teraz zmienić, bo... tego by właśnie chcieli terroryści. To nic, że mieszkańcy krajów demokratycznych też życzyliby sobie zmian - nawet sondażowi Polacy byli przeciwko wysyłaniu wojsk do Iraku! Demokratycznym ideałom przeciwstawiono pokrzykiwania: jedność, sztywność i wracajcie do pracy!

Po zakończeniu II wojny światowej Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norynberdze skazał 19 osób jako bezpośrednio odpowiedzialnych w państwie faszystowskim za ludobójstwa. Gdyby kiedykolwiek trzeba było wskazać winnych wojny w Iraku, to ile byłoby to osób? Najczęściej na demonstracjach antywojennych (byłem tylko na jednej) krzyczymy, że winni to: Bush + nazwisko lokalnego premiera. Ale żyjemy przecież w państwach demokratycznych, gdzie struktury decyzyjne nie są chyba aż tak zhierarchizowane jak w państwie faszystowskim. Polscy parlamentarzyści głosowali za wojną, ale zdecydowali się posyłać tam tylko ochotników przecież. Ani polscy żołnierze, ani polscy ekonomiści nie byli zmuszani do udziału w wojnie. A dostawcy nie musieli podpisywać kontraktów na dostawy potrzebnych na wojnę sprzętów. W proteście przeciwko wojnie nie stanęły linie lotnicze, autobusy dowożące żołnierzy na lotniska, nawet na chwilę nie przerwali pracy państwowi urzędnicy. Nie ma strajków, klasycznych protestów paraliżujących funkcjonowanie spuszczonego ze smyczy państwa, nie ma... czasu?

Być może żyjemy więc nie tylko w fascynujących czasach, ale także w czasach zfasyszyzowanej demokracji. I dla ratowania wolności potrzebujemy jakiejś radykalnej etyki odpowiedzialności. Jakże czysto w tych okolicznościach brzmi bombowy przekaz terrorystów, wypowiedź tym bardziej zdumiewająca, że zdajemy sobie sprawę z podziałów społecznych i zasad rządzących współczesnym światem: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety".