Szukając informacji o międzykulturowości mógłbym skoncentrować się na festiwalach, dniach spotkań z 'innymi', którzy na czas festiwali fajnie przebierają się i wychodzą na zdjęciach. O wiele bardziej bardziej potrzebne wydaje mi się prezentowanie działań wynikających z realnych potrzeb np. rdzennych mieszkańców obu Ameryk, azjatyckich wieśniaków czy mieszkańców slumizujących się miast. Głos ludzi, którzy "przestali tańczyć" bywa nie dość, że niesłyszalny to jeszcze niezrozumiały. Ponadto, jeżeli ludzie z tak różnych światów współdziałają i starają się przekazać to czego nauczyli się, to warto ich po prostu wysłuchać. Dla mnie to ważniejsze niż kolejny festiwal.
Takim głosem z Ameryk jest "El Enemigo Común" czyli "Wspólny wróg" wyprodukowany przez Austin Independent Media Center.
Do obejrzenia, dzięki włoskiej stacji telewizyjnej Arcoiris TV
Film ten dokumentując walkę jeszcze wolnych ludzi z "już umundurowanymi" przekonuje, że promocja neoliberalnej utopii wolnego rynku odbywa się przy pomocy środków militarnych. Jest wojną! Ci, którzy wychodzą protestować, skrajnie agresywne metody pracy policji i korporacyjnych mediów określają terminem Model Miami. Film nie tylko dokumentuje część działań tego modelu, ale sugeruje, że model ten jest częścią tego, co w doktrynie wojskowej armii Stanów Zjednoczonych nazywa się Konfliktem Niskiej Intensywności.
Filmem, który dokumentuje podobnie represyjne działania europejskiego państwa wobec ludzi jest szwedzki dokument "Terrorister - en film om dom dömda" pod angielskim tytułem "Terrorists - The Kids They Sentenced" czyli w wolnym tłumaczeniu "Dzieciaki, które zostały skazane za terroryzm".
Czas trwania: 1:26:00, Rozmiar: 560.78 MB, Język: Szwedzki, Napisy: English
http://video.indymedia.org/download/%5BIndymedia%5D_(2006-11-14)_terrorister_-_eng-subs_-_DVD-DIVX.avi
Film pokazuje, co sprawnie działające państwo potrafi zrobić swoim własnym obywatelom, gdy władza chcą okazać przychylność Najbardziej Znienawidzonemu Prezydentowi EVER.
Być może wspólny wróg - neoliberalizm, nie wydaje się tak groźny w Polsce, bo przyszedł tu pod nazwą wolności, nieodróżnialny od demokreacji. Niewiele niszczy (poza więziami społecznymi), bo chyba stosunkowo niewiele było do zniszczenia. Można spróbować przejąć nikomu niepotrzebną fabrykę (jak proponują Kanadyjczycy w filmie "The Take" - "Przejęcie"), albo zająć i uruchomić na wspólnotowych zasadach (np. [1] [2]) nieużywane mieszkania czy szkołę lub szpital. Tak tylko, żeby sprawdzić ilu ochroniarzy przyślą właściciele, a ilu policjantów do ochrony właścicieli przyśle państwo.
25 lutego 2007
23 lutego 2007
Polityka kulturalna. Niektórzy Duńczycy mówią o tym otwarcie
13 lutego odbyło się na Uniwersytecie Gdańskim spotkanie z duńskim pisarzem Rasmusem Dahlbergiem. Niezwykłość tego pisarza nie polega na tym, że odniósł sukces, ale na sposobie, w jaki ten sukces sobie zaplanował. Studiował historię i chciał pisać o historii, ale jednocześnie chciał być popularny.
I fajnie, ale jego opowieść o tym jak osiągał ten sukces do złudzenia przypomina strategię podejmowaną przez „The Yes Men”, którzy kradną różnym organizacjom tożsamość po to, by... mówić prawdę o ich działalności. Korygując ich tożsamość demaskują marketingową papkę serwowaną w mediach przez specjalistów od masowej komunikacji. I nie sposób ich ścigać, bo... mówią prawdę. Tylko, że Rasmus Dahlberg, był Rasmusem Dahlbergiem (potwierdzone przez świadków).
Rasmus na początku pisarskiej kariery założył firmę i chcąc odnieść sukces w Danii postanowił zorientować się co jest modne w... USA. Przecież to co jest tam modne, z konieczności będzie modne w Danii. Chciał wyprzedzić trendy i tworzyć książki rodzaju fikcji historycznej, czyli „co by było gdyby...”
Po sukcesie jako pisarz (i przedsiębiorca) postanowił założyć czasopismo historyczne, co zawsze było jego marzeniem. Przede wszystkim zdefiniował sobie tzw. target. Przyjął założenie, że społeczeństwo duńskie dzieli się na trzy grupy: Zieloną, Niebieską i Różową. Różowych interesuje rozrywka, Niebieskich – biznes, są indywidualistami zainteresowanymi tylko użyteczną wiedzą; a Zieloni są lewicowi, chcą zmieniać świat i wymagają wiedzy akademickiej. Jego czasopismo „Alt om historie” (czyli „Wszystko o historii”) ma zaspokajać potrzeby Niebieskich i Różowych.
A jak to się robi, żeby tak precyzyjnie trafiać w taki różowo-niebieski target? W każdym numerze musi być coś o Hitlerze, Churchillu i Leonardo da Vinci – „pierwsza trójka” musi być zawsze. Zawsze musi być coś dla kobiet (genderowy podział treści nie jest ukrytym programem, jest programem) np. coś o domu lub listy miłosne, a także coś dla mężczyzn np. technologia. Gazeta zapewnia też dużo informacji typu „czy wiecie, że...”, bo ludzie muszą mieć się czym chwalić przed sąsiadami. Potrzebują też haseł do popularnej gry „Trivial Pursuit”.
Rasmus rozwiewał też resztki złudzeń. Redakcja sama musi wypełniać rubrykę „listy do redakcji”, bo ludzie pytają o zwykłe sprawy np. co się działo w budynku na rogu ich ulicy, albo o bardzo ogólne typu „kim był Hitler?”. Czasopismo reklamuje i drukuje pozytywne recenzje książkom lub czasopismom na zasadzie wzajemności. Dzięki temu unika się męczących (?!) przedsiębiorcę podatków. Raz na jakiś czas redaktor naczelny publikuje też bardziej naukowy artykuł, ale po to, by akademicy nie czepiali się go... Co do struktury pisma, to ok. 60% papieru muszą zajmować zdjęcia, a po prawej stronie jest miejsce na reklamy. Tam czytelnicy patrzą częściej, więc są one droższe.
A chyba najlepsze na koniec. Wyobraźcie sobie jak czuli się (niektórzy) uczestnicy spotkania, gdy po tym wszystkim, co usłyszeli, oglądając przykładowe numery „Alt om Historie” doszli do wniosku, że jest ono bardzo podobne w budowie do polskich czasopism, które czytają :) => ;) => :( => :[
I fajnie, ale jego opowieść o tym jak osiągał ten sukces do złudzenia przypomina strategię podejmowaną przez „The Yes Men”, którzy kradną różnym organizacjom tożsamość po to, by... mówić prawdę o ich działalności. Korygując ich tożsamość demaskują marketingową papkę serwowaną w mediach przez specjalistów od masowej komunikacji. I nie sposób ich ścigać, bo... mówią prawdę. Tylko, że Rasmus Dahlberg, był Rasmusem Dahlbergiem (potwierdzone przez świadków).
Rasmus na początku pisarskiej kariery założył firmę i chcąc odnieść sukces w Danii postanowił zorientować się co jest modne w... USA. Przecież to co jest tam modne, z konieczności będzie modne w Danii. Chciał wyprzedzić trendy i tworzyć książki rodzaju fikcji historycznej, czyli „co by było gdyby...”
Po sukcesie jako pisarz (i przedsiębiorca) postanowił założyć czasopismo historyczne, co zawsze było jego marzeniem. Przede wszystkim zdefiniował sobie tzw. target. Przyjął założenie, że społeczeństwo duńskie dzieli się na trzy grupy: Zieloną, Niebieską i Różową. Różowych interesuje rozrywka, Niebieskich – biznes, są indywidualistami zainteresowanymi tylko użyteczną wiedzą; a Zieloni są lewicowi, chcą zmieniać świat i wymagają wiedzy akademickiej. Jego czasopismo „Alt om historie” (czyli „Wszystko o historii”) ma zaspokajać potrzeby Niebieskich i Różowych.
A jak to się robi, żeby tak precyzyjnie trafiać w taki różowo-niebieski target? W każdym numerze musi być coś o Hitlerze, Churchillu i Leonardo da Vinci – „pierwsza trójka” musi być zawsze. Zawsze musi być coś dla kobiet (genderowy podział treści nie jest ukrytym programem, jest programem) np. coś o domu lub listy miłosne, a także coś dla mężczyzn np. technologia. Gazeta zapewnia też dużo informacji typu „czy wiecie, że...”, bo ludzie muszą mieć się czym chwalić przed sąsiadami. Potrzebują też haseł do popularnej gry „Trivial Pursuit”.
Rasmus rozwiewał też resztki złudzeń. Redakcja sama musi wypełniać rubrykę „listy do redakcji”, bo ludzie pytają o zwykłe sprawy np. co się działo w budynku na rogu ich ulicy, albo o bardzo ogólne typu „kim był Hitler?”. Czasopismo reklamuje i drukuje pozytywne recenzje książkom lub czasopismom na zasadzie wzajemności. Dzięki temu unika się męczących (?!) przedsiębiorcę podatków. Raz na jakiś czas redaktor naczelny publikuje też bardziej naukowy artykuł, ale po to, by akademicy nie czepiali się go... Co do struktury pisma, to ok. 60% papieru muszą zajmować zdjęcia, a po prawej stronie jest miejsce na reklamy. Tam czytelnicy patrzą częściej, więc są one droższe.
A chyba najlepsze na koniec. Wyobraźcie sobie jak czuli się (niektórzy) uczestnicy spotkania, gdy po tym wszystkim, co usłyszeli, oglądając przykładowe numery „Alt om Historie” doszli do wniosku, że jest ono bardzo podobne w budowie do polskich czasopism, które czytają :) => ;) => :( => :[
20 lutego 2007
Dolina Rospudy
Jeteśmy w trakcie kulminacji dziesięcioletniej walki o Dolinę Rospudy. Wiele się w tym czasie zmieniło. Obrona przyrody spotyka się obecnie ze stosunkowo dużym zrozumieniem. Prezenterzy telewizyjni cytują oświadczenia organizacji ekologicznych w taki sposób, że ma się wrażenie że są to ich własne słowa (widziałem 2 takie przypadki). Niesamowite jest to, jak wiele czasu, jak wiele osób różnych specjalności musiało zaangażować się nie tylko w monitorowanie posunięć instytucji [około]państwowych, ale także w tworzenie alternatywnych projektów. Zieloni dobrze zdają sobie sprawę z tego, że przegrana w Dolinie oznaczałaby niemożność wygrania kolejnych potencjalnych konfliktów przy budowie kolejnych autostrad. Współpraca ludzi, którym zależy (tzw. społeczeństwo obywatelskie) spowodowała, że informacja o Dolinie jest spójna, czytelna i o zróżnicowanym stopniu szczegółowości. A sposobów protestowania też spory wachlarz uruchomiono, tak że KAŻDY MOŻE ZNALEŹĆ COŚ DLA SIEBIE.
Słuchając pewnego wieczoru debaty na ten temat w radio (wcześniej też szukaliśmy informacji) stwierdzilismy z Gośką, że wszystko jest jasne, szykujemy wstążki i w ogóle pełne poparcie dla Doliny Rospudy. Tylko jakoś nieswojo czuliśmy się po stronie Zielonych. "Zieloni" to się jeszcze jakoś trochę dziwnie kojarzy - przecież nie będziemy przykuwać się do drzew. To nawet nam kojarzy się jeszcze jakoś infantylnie, lata oglądania telewizji robią swoje! Ale przecież spotykamy się na ekologicznych obozach, dyskutujemy, zastanawiamy się nad alternatywami dla energii atomowej, bojkotujemy produkty szkodliwe lub wytworzone ze szkodą dla środowiska. Uprawiamy cyberaktywizm, gdy trzeba bronić tego i owego. MY już jestesmy "zieloni" ;)
17 lutego 2007
Jaka szkoła?
Podobno przeżywamy teraz w Polsce od jakiegoś już czasu boom edukacyjny. Ludzie chcą płacić za edukację! Płacą za edukację własną i są w stanie opłacać się szkołom, żeby ich dzieci uczone były lepiej od innych dzieci (które nie płacą). Nie do końca wiadomo czy rodziców do płacenia motywują nowe możliwości świata, który nadejdzie czy też strach przed zubożeniem, przed "odpadnięciem" ich i ich dzieci. Nawet po lekcjach w szkole dzieci biegną na zajęcia dodatkowe (najlepiej z języków) i pracują tam w ten sam sposób co w szkole (system klasowo-lekcyjny) na ogół i ku uciesze szkoły, bo wyniki uczniów coraz chyba lepsze. O tym można poczytać, tego doświadczamy na co dzień.
W innej części świata (jakoś z Polską związanej), w stolicy Afganistanu, w Kabulu jest sobie szkoła, która płaci rodzicom dzieci, które uczęszczają na zajęcia. Ta szkoła nazywa się Aschiana. Dzieci, które się w niej uczą pracowały wcześniej na ulicy myjąc samochody, zbierając złom, cokolwiek sprzedając itp. W ten sposób pomagały utrzymać się swoim rodzinom. Te dzieci nie miały szans w edukacji publicznej. Charytatywna organizacja wypłaca po 20 dolarów rodzicom dzieci za to, że te chodzą do szkoły. Tylko dzięki temu realizowane jest ich prawo do edukacji. Dostają szansę na zmianę swej sytuacji. O tej szkole i jej problemach był niezły dokument na Al-Jazeerze.
W Kopenhadze jest jedna szkoła podstawowa Nordgårdskolen, w której uczą sie tylko dzieci imigrantów. Szkoła jest publiczna. Jest tam zaledwie ok. 100 uczniów. Od tego ilu rodziców zapisze do niej swoje dzieci zależy wielkość dotacji od państwa, a zatem i możliwości dodatkowych zajęć. Rodzice dzieci mieszkających w tej dzielnicy na ogół chcą, aby szkoła integrowała ich dzieci z dziećmi duńskimi. Boją się, że w szkole tylko dla imigrantów (nota bene: wszystkie dzieci tam są co najmniej dwujęzyczne) ich dzieci nabiorą złych zwyczajów językowych i będą wyizolowane w duńskim społeczeństwie tak jak ich rodzice (dzielnica imigrantów). Interesujące jest to, że w zasadzie chyba tylko w takiej szkole mają oni szansę „dogadać się” z nauczycielami, jak zorganizować pracę szkoły w okresie Ramadanu. Dyrektorka szkoły poza swoją pracą w szkole musi kontaktować się z lokalną społecznością, występować w radiu i telewizji dla imigrantów, organizować spotkania z politykami i wyjaśniać dlaczego szkoła dla imigrantów to też dobre rozwiązanie. A o tej szkole obejrzałem dokument w Internecie na DR.dk.
O kolejnej możliwości kształcenia się dowiedziałem się również z Internetu, ale chyba bardziej dzięki mailom niż wyszukiwarkom (skąd miałbym wiedzieć czego szukam!). Dzięki mailom od ludzi, których spotykałem na międzynarodowych spotkaniach podobnych do nadchodzącego: Berlin HC-Camp To już tylko dla tych, co starają się dzielić swoją wiedzą i dla tych, którzy po prostu chcą wiedzieć bez względu na wiążące się z procesem uczenia się (lub nie) certyfikaty.
O platformie, gdzie można tworzyć podręczniki, korzystać, mieszać wiedzę i tworzyć nowe podręczniki opowiada z zaangażowaniem Richard Baraniuk na konferencji TED. Podobnym projektem jest otwarcie kursów uniwersyteckich. Chyba najważniejszą platformą jest tu projekt Massachusetts Insitute of Technology. Wokół roz[od]budowy materiałów do uczenia się rozbudowuje się także projekt Wikiversity. W edukacyjnych projektach czysto sieciowych najbardziej brakuje kontaktu z innymi ludźmi. Pomysł łączenia tych, co chcą czegoś uczyć i chętnych do nauki rozwija bardzo intensywnie społeczność podróżników CouchSurfing i powstaje CouchSurfing University, gdzie wymiana wiedzy obudowana będzie narzędziami i będzie elementem alternatywnej ekonomii. Dla tych, których uczenie się ma szybko prowadzić do budowania lepszego świata powstają projekty jak Gaia University i inne podobne do sieci eko-wiosek. Są także ludzie, którzy podróżując dostrzegają, że świat jest pełen możliwości i zasobów i że trzeba to wszystko pozbierać, odwiedzać, zachęcać i uczyć się. Taką ruchomą szkołą życia jest Travelling School of Life.
Nie bardzo wiem co z tego zestawienia wynika ;) Z jednej strony powstaje problem czy edukacja (zwłaszcza ta formalna) zwiększa szanse tych, którzy jej się poddają czy tylko zwiększa oczekiwania! Trudno to oddzielić. Ale być może ci, którym dzięki uczeniu się "nadyma się" ego powinni płacić za dostęp do edukacji. A ci, których najchętniej widzielibyśmy w szkołach, bo ich nieobecność oznacza zapowiedź kryzysów ekologicznych, politycznych, ekonomicznych i społecznych powinni być opłacani, tak jakby chodzili do pracy. Z drugiej strony, gdy ogląda się możliwości jakie dostrzegli w świecie ludzie zaangażowani w edukację nieformalną to (zwłaszcza w polskim kontekście, patrz dlaczeg GMO) pojawia się myśl (przynajmniej u mnie), że być może ta nieformalna droga URZECZYWISTNIANIA ideałów wkrótce będzie jedyną drogą. Bo boom edukacyjny boomem jest, ale wszyscy sformalizowani oferują mniej lub więcej to samo :(
W innej części świata (jakoś z Polską związanej), w stolicy Afganistanu, w Kabulu jest sobie szkoła, która płaci rodzicom dzieci, które uczęszczają na zajęcia. Ta szkoła nazywa się Aschiana. Dzieci, które się w niej uczą pracowały wcześniej na ulicy myjąc samochody, zbierając złom, cokolwiek sprzedając itp. W ten sposób pomagały utrzymać się swoim rodzinom. Te dzieci nie miały szans w edukacji publicznej. Charytatywna organizacja wypłaca po 20 dolarów rodzicom dzieci za to, że te chodzą do szkoły. Tylko dzięki temu realizowane jest ich prawo do edukacji. Dostają szansę na zmianę swej sytuacji. O tej szkole i jej problemach był niezły dokument na Al-Jazeerze.
W Kopenhadze jest jedna szkoła podstawowa Nordgårdskolen, w której uczą sie tylko dzieci imigrantów. Szkoła jest publiczna. Jest tam zaledwie ok. 100 uczniów. Od tego ilu rodziców zapisze do niej swoje dzieci zależy wielkość dotacji od państwa, a zatem i możliwości dodatkowych zajęć. Rodzice dzieci mieszkających w tej dzielnicy na ogół chcą, aby szkoła integrowała ich dzieci z dziećmi duńskimi. Boją się, że w szkole tylko dla imigrantów (nota bene: wszystkie dzieci tam są co najmniej dwujęzyczne) ich dzieci nabiorą złych zwyczajów językowych i będą wyizolowane w duńskim społeczeństwie tak jak ich rodzice (dzielnica imigrantów). Interesujące jest to, że w zasadzie chyba tylko w takiej szkole mają oni szansę „dogadać się” z nauczycielami, jak zorganizować pracę szkoły w okresie Ramadanu. Dyrektorka szkoły poza swoją pracą w szkole musi kontaktować się z lokalną społecznością, występować w radiu i telewizji dla imigrantów, organizować spotkania z politykami i wyjaśniać dlaczego szkoła dla imigrantów to też dobre rozwiązanie. A o tej szkole obejrzałem dokument w Internecie na DR.dk.
O kolejnej możliwości kształcenia się dowiedziałem się również z Internetu, ale chyba bardziej dzięki mailom niż wyszukiwarkom (skąd miałbym wiedzieć czego szukam!). Dzięki mailom od ludzi, których spotykałem na międzynarodowych spotkaniach podobnych do nadchodzącego: Berlin HC-Camp To już tylko dla tych, co starają się dzielić swoją wiedzą i dla tych, którzy po prostu chcą wiedzieć bez względu na wiążące się z procesem uczenia się (lub nie) certyfikaty.
O platformie, gdzie można tworzyć podręczniki, korzystać, mieszać wiedzę i tworzyć nowe podręczniki opowiada z zaangażowaniem Richard Baraniuk na konferencji TED. Podobnym projektem jest otwarcie kursów uniwersyteckich. Chyba najważniejszą platformą jest tu projekt Massachusetts Insitute of Technology. Wokół roz[od]budowy materiałów do uczenia się rozbudowuje się także projekt Wikiversity. W edukacyjnych projektach czysto sieciowych najbardziej brakuje kontaktu z innymi ludźmi. Pomysł łączenia tych, co chcą czegoś uczyć i chętnych do nauki rozwija bardzo intensywnie społeczność podróżników CouchSurfing i powstaje CouchSurfing University, gdzie wymiana wiedzy obudowana będzie narzędziami i będzie elementem alternatywnej ekonomii. Dla tych, których uczenie się ma szybko prowadzić do budowania lepszego świata powstają projekty jak Gaia University i inne podobne do sieci eko-wiosek. Są także ludzie, którzy podróżując dostrzegają, że świat jest pełen możliwości i zasobów i że trzeba to wszystko pozbierać, odwiedzać, zachęcać i uczyć się. Taką ruchomą szkołą życia jest Travelling School of Life.
Nie bardzo wiem co z tego zestawienia wynika ;) Z jednej strony powstaje problem czy edukacja (zwłaszcza ta formalna) zwiększa szanse tych, którzy jej się poddają czy tylko zwiększa oczekiwania! Trudno to oddzielić. Ale być może ci, którym dzięki uczeniu się "nadyma się" ego powinni płacić za dostęp do edukacji. A ci, których najchętniej widzielibyśmy w szkołach, bo ich nieobecność oznacza zapowiedź kryzysów ekologicznych, politycznych, ekonomicznych i społecznych powinni być opłacani, tak jakby chodzili do pracy. Z drugiej strony, gdy ogląda się możliwości jakie dostrzegli w świecie ludzie zaangażowani w edukację nieformalną to (zwłaszcza w polskim kontekście, patrz dlaczeg GMO) pojawia się myśl (przynajmniej u mnie), że być może ta nieformalna droga URZECZYWISTNIANIA ideałów wkrótce będzie jedyną drogą. Bo boom edukacyjny boomem jest, ale wszyscy sformalizowani oferują mniej lub więcej to samo :(
Otwarte Spotkanie Koła
W czwartek 22 lutego od godziny 15:30 zapraszamy na otwarte spotkanie naszego koła. W budynku Instytutu Pedagogiki UG. Wstępnie spotykamy się w bufecie. Jeżeli gdzieś się przeniesiemy zostawimy pisemną informację.
Edukacja międzykulturowa
Między innymi, dzięki temu, że trochę ścieralismy się przy tworzeniu tegorocznego kalendarza zacząłem zastanawiać się nad sensem zajmowania się edukacją międzykulturową i jej promowaniem.
Taka „tradycyjna” edukacja międzykulturowa (jak ja ją rozumiem) skierowana jest na podważanie przed-sądów o Innych i Obcych lub obalanie (ułatwiających jakoś życie) stereotypów wydaje mi się niewystarczająca dla dokonania trwałych zmian w myśleniu. Jedne przesądy zastępujemy innymi, poprawniejszymi ( najgłupszy możliwy przypadek to dać sobie wmówić, że chęć użycia prezerwatywy jest wynikiem rasistowskich przekonań). Nadto, przecenia się znaczenie różnic etnicznych w tym typie edukacji. Nie tyle nawet przecenia, co się je promuje! Nawet jeśli to tylko jakieś nieporozumienie, to jednak zbyt często chyba edukacja międzykulturowa ucieka w rozbudzające ciekawość turystykę i kuchnię, gdzie ideały społeczeństwa wielokulturowego wydają się spełniać na gruncie konsumpcjonizmu. Nie jest to dostępne wszystkim, a poza tym jakoś odbiera zasoby zbyt wielu.
Jednocześnie, nawet w nie bardzo etnicznie złożonych społeczeństwach (jak np. polskim) istnieją co najmniej dwie kultury, między którymi napina się życie pojedynczych ludzi – lokalna kultura i jej medialne wyobrażenie. Współcześnie wyraża się to często w pojęciach globalność i lokalność (oraz glokalizacja – rzekome dopasowywanie się globalności do lokalności). Na tle tak rozumianych problemów międzykulturowości istotna staje się umiejętność wypracowywania inkluzywnego rozumienia pojęcia MY. I chyba dużo (nie tylko pozytywnych) skutków takiego myślenia jest na obrazkach „Oporu na styku kultur”.
Dobrze jest jednak pamiętać, że tak rozumiana edukacja międzykulturowa podpada pod pedagogikę krytyczną (link odsyła do angielskiej wersji artykułu w Wikipedii, bo w polskiej wersji [jeszcze] nie ma takich rzeczy), a filozoficznie/politycznie pod komunitaryzm (też do ang. wersji, bo w polskiej ten problem jest częścią serii 'chrześcijańska demokracja').
Myśląc o tej [nie]możliwej wielokulturowości może warto szukać i przyglądać się jak INNI próbują rozwiązywać swoje problemy, jak dzięki identyfikacji problemów swoich społeczności, inicjatywie i włączaniu kolejnych zainteresowanych udaje się (przynajmniej lokalnie) wyeliminować dyskursy oparte na wykluczeniu, fundamentalizmie czy rasizmie.
Kilka moich niedawnych inspiracji to:
Slow Food Movement – próba zachowania spokojnego rytmu życia, obrona prawa do ciszy, naturalnych smaków, (bio)różnorodności itp. Udaje się nawet całe miasta włączać do tego ruchu i chronić przed dewastującą życie mieszkańców konsumpcyjną turystyką.
Yes Men – grupa aktywistów kradnąca tożsamość organizacjom deklarującym pomoc światu, by podczas wystąpień na międzynarodowych konferencjach otwarcie mówić o motywach i charakterze podejmowanych działań.
Reclaim the Streets – akcje czasowego przejęcia kontroli nad częściami ulic lub autostrad, podczas których w atmosferze zabawy i przy muzyce przystosowuje się kawałek świata dla ludzi pozbawiając go korporacyjnych etykietek i np. przerabiając te miejsca miejsca w parki.
Street Art – jako zespół aktywności (zwykle bezprawnej) w poszerzonej przestrzeni publicznej (właczając media i przestrzeń odzyskiwaną) np. vlepki, (post)graffiti, happening, plakat, szablon.
Flash mob – przypadkowi ludzie odgrywają absurdalne sceny w przestrzeni publicznej. O miejscu i scenariuszu dowiadują się przez Internet. Działania takie przyciągają uwagę mediów, a niektóre z nich prawdopodobnie wykorzystywane są do promocji miejsc.
Alternate Reality Game – rodzaj gry, gdzie używa się rzeczywistości, korzysta się ze zbiegów okoliczności lub wprowadza dodatkowe informacje np. przez użycie mediów tak, by zaangażować graczy w odkrywanie narracyjnej opowieści o świecie wyimagowanych bohaterów. Nie wiadomo, co jest rzeczywistością, a co grą. Hasłem gry jest 'To nie jest gra'. Stosowana do promocji nowych produktów lub wydarzeń typu premiera filmu.
Wszystkie one doprowadziły mnie (z powodu patologicznej wręcz chęci URZECZYWISTNIANIA) do koncepcji, którą w skrócie nazwać można IOUKDRPP. Interdyscyplinarny Otwarty Uniwersytet Kolektywnych Działań Reanimujących Przestrzeń Publiczną to zorganizowany opór przed delegitymizacją działania jako zawsze politycznego i o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Poza tym, jest to okazja do u-życia nauk przyrodniczych wespół ze społecznymi.
Uniwersytet, dlatego że obecności w przestrzeni publicznej i konsekwencji nieobecności trzeba uczyć
Interdyscyplinarny, bo zarówno przygotowania pedagogizujących akcji bezpośrednich, przewidywanie ich konsekwencji i ocena skutków wymagają wiedzy wszelkiego pochodzenia (psychologia, socjologia, prawo, teatr, sztuka, informatyka, chemia, fizyka, architektura, ekonomia itp.)
Otwarty, dlatego że różnorodność i dostępność to nie tylko cel, lecz i życie codzienne.
Kolektywnych, ponieważ indywidualne działania giną w szumie, łatwiej je represjonować, są mniej skuteczne.
Reanimujących przestrzeń publiczną, dlatego że przestrzeń publiczna była wspólna, a być przestaje. Już nawet wartość istnienia przestrzeni publicznej przestaje być rozumiana.
Metody chyba takie:
Konsensus – sposób podejmowania decyzji uwzględniający wszystkich zainteresowanych. Chodzi o to, by dzięki różnorodności poglądów w grupie generować lepsze propozycje lub rozwiązania – nie polaryzować dla samej polaryzacji.
Akcja bezpośrednia – odpowiadanie rozwiązaniem na zaistniały problem lub wymuszanie zajęcia się przemilczanym problemem. (nie patrz: terroryzm)
Zmiana kulturowa – generowanie zmiany przez tworzenie sytuacji, w których grupa ludzi zaczyna działać tak, jak gdyby przyszłe reguły już działały.
A ponieważ problem edukacji międzykulturowej był mi niejako zadany (zaliczenie przedmiotu Podstawy animacji), więc nawet misję i wizję takiego przedsięwzięcia udało się napisać.
Misja: Ułatwiać zaspokajanie potrzeby kształtowania otoczenia przyjaznego ludziom. Emancypować indywidualistów do kolektywnych działań naprawczych w przestrzeni publicznej.
Wizja: Myśleć i działać, przemyśleć i propagować takie zmiany w świecie, by był dla wszystkich i dla każdego.
Pytanie, czy coś takiego może zaistnieć, oczywiście się narzuca. Bez względu na odpowiedź jest jeszcze i drugie: czy nasza edukacja „na styku kultur” nie dryfuje w tym kierunku ;)
Taka „tradycyjna” edukacja międzykulturowa (jak ja ją rozumiem) skierowana jest na podważanie przed-sądów o Innych i Obcych lub obalanie (ułatwiających jakoś życie) stereotypów wydaje mi się niewystarczająca dla dokonania trwałych zmian w myśleniu. Jedne przesądy zastępujemy innymi, poprawniejszymi ( najgłupszy możliwy przypadek to dać sobie wmówić, że chęć użycia prezerwatywy jest wynikiem rasistowskich przekonań). Nadto, przecenia się znaczenie różnic etnicznych w tym typie edukacji. Nie tyle nawet przecenia, co się je promuje! Nawet jeśli to tylko jakieś nieporozumienie, to jednak zbyt często chyba edukacja międzykulturowa ucieka w rozbudzające ciekawość turystykę i kuchnię, gdzie ideały społeczeństwa wielokulturowego wydają się spełniać na gruncie konsumpcjonizmu. Nie jest to dostępne wszystkim, a poza tym jakoś odbiera zasoby zbyt wielu.
Jednocześnie, nawet w nie bardzo etnicznie złożonych społeczeństwach (jak np. polskim) istnieją co najmniej dwie kultury, między którymi napina się życie pojedynczych ludzi – lokalna kultura i jej medialne wyobrażenie. Współcześnie wyraża się to często w pojęciach globalność i lokalność (oraz glokalizacja – rzekome dopasowywanie się globalności do lokalności). Na tle tak rozumianych problemów międzykulturowości istotna staje się umiejętność wypracowywania inkluzywnego rozumienia pojęcia MY. I chyba dużo (nie tylko pozytywnych) skutków takiego myślenia jest na obrazkach „Oporu na styku kultur”.
Dobrze jest jednak pamiętać, że tak rozumiana edukacja międzykulturowa podpada pod pedagogikę krytyczną (link odsyła do angielskiej wersji artykułu w Wikipedii, bo w polskiej wersji [jeszcze] nie ma takich rzeczy), a filozoficznie/politycznie pod komunitaryzm (też do ang. wersji, bo w polskiej ten problem jest częścią serii 'chrześcijańska demokracja').
Myśląc o tej [nie]możliwej wielokulturowości może warto szukać i przyglądać się jak INNI próbują rozwiązywać swoje problemy, jak dzięki identyfikacji problemów swoich społeczności, inicjatywie i włączaniu kolejnych zainteresowanych udaje się (przynajmniej lokalnie) wyeliminować dyskursy oparte na wykluczeniu, fundamentalizmie czy rasizmie.
Kilka moich niedawnych inspiracji to:
Slow Food Movement – próba zachowania spokojnego rytmu życia, obrona prawa do ciszy, naturalnych smaków, (bio)różnorodności itp. Udaje się nawet całe miasta włączać do tego ruchu i chronić przed dewastującą życie mieszkańców konsumpcyjną turystyką.
Yes Men – grupa aktywistów kradnąca tożsamość organizacjom deklarującym pomoc światu, by podczas wystąpień na międzynarodowych konferencjach otwarcie mówić o motywach i charakterze podejmowanych działań.
Reclaim the Streets – akcje czasowego przejęcia kontroli nad częściami ulic lub autostrad, podczas których w atmosferze zabawy i przy muzyce przystosowuje się kawałek świata dla ludzi pozbawiając go korporacyjnych etykietek i np. przerabiając te miejsca miejsca w parki.
Street Art – jako zespół aktywności (zwykle bezprawnej) w poszerzonej przestrzeni publicznej (właczając media i przestrzeń odzyskiwaną) np. vlepki, (post)graffiti, happening, plakat, szablon.
Flash mob – przypadkowi ludzie odgrywają absurdalne sceny w przestrzeni publicznej. O miejscu i scenariuszu dowiadują się przez Internet. Działania takie przyciągają uwagę mediów, a niektóre z nich prawdopodobnie wykorzystywane są do promocji miejsc.
Alternate Reality Game – rodzaj gry, gdzie używa się rzeczywistości, korzysta się ze zbiegów okoliczności lub wprowadza dodatkowe informacje np. przez użycie mediów tak, by zaangażować graczy w odkrywanie narracyjnej opowieści o świecie wyimagowanych bohaterów. Nie wiadomo, co jest rzeczywistością, a co grą. Hasłem gry jest 'To nie jest gra'. Stosowana do promocji nowych produktów lub wydarzeń typu premiera filmu.
Wszystkie one doprowadziły mnie (z powodu patologicznej wręcz chęci URZECZYWISTNIANIA) do koncepcji, którą w skrócie nazwać można IOUKDRPP. Interdyscyplinarny Otwarty Uniwersytet Kolektywnych Działań Reanimujących Przestrzeń Publiczną to zorganizowany opór przed delegitymizacją działania jako zawsze politycznego i o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Poza tym, jest to okazja do u-życia nauk przyrodniczych wespół ze społecznymi.
Uniwersytet, dlatego że obecności w przestrzeni publicznej i konsekwencji nieobecności trzeba uczyć
Interdyscyplinarny, bo zarówno przygotowania pedagogizujących akcji bezpośrednich, przewidywanie ich konsekwencji i ocena skutków wymagają wiedzy wszelkiego pochodzenia (psychologia, socjologia, prawo, teatr, sztuka, informatyka, chemia, fizyka, architektura, ekonomia itp.)
Otwarty, dlatego że różnorodność i dostępność to nie tylko cel, lecz i życie codzienne.
Kolektywnych, ponieważ indywidualne działania giną w szumie, łatwiej je represjonować, są mniej skuteczne.
Reanimujących przestrzeń publiczną, dlatego że przestrzeń publiczna była wspólna, a być przestaje. Już nawet wartość istnienia przestrzeni publicznej przestaje być rozumiana.
Metody chyba takie:
Konsensus – sposób podejmowania decyzji uwzględniający wszystkich zainteresowanych. Chodzi o to, by dzięki różnorodności poglądów w grupie generować lepsze propozycje lub rozwiązania – nie polaryzować dla samej polaryzacji.
Akcja bezpośrednia – odpowiadanie rozwiązaniem na zaistniały problem lub wymuszanie zajęcia się przemilczanym problemem. (nie patrz: terroryzm)
Zmiana kulturowa – generowanie zmiany przez tworzenie sytuacji, w których grupa ludzi zaczyna działać tak, jak gdyby przyszłe reguły już działały.
A ponieważ problem edukacji międzykulturowej był mi niejako zadany (zaliczenie przedmiotu Podstawy animacji), więc nawet misję i wizję takiego przedsięwzięcia udało się napisać.
Misja: Ułatwiać zaspokajanie potrzeby kształtowania otoczenia przyjaznego ludziom. Emancypować indywidualistów do kolektywnych działań naprawczych w przestrzeni publicznej.
Wizja: Myśleć i działać, przemyśleć i propagować takie zmiany w świecie, by był dla wszystkich i dla każdego.
Pytanie, czy coś takiego może zaistnieć, oczywiście się narzuca. Bez względu na odpowiedź jest jeszcze i drugie: czy nasza edukacja „na styku kultur” nie dryfuje w tym kierunku ;)
9 lutego 2007
Kalendarz 2007
Już jest! Udało się! Pogłoski o naszej nieudolności okazały się grubo przesadzone ;)
Oddajemy do Waszego swobodnego użytku kalendarz na nowy rok. Tak, już wkrótce rozpoczynamy nie tylko nowy semestr zajęć na uczelni, ale także wchodzimy w nowy chiński rok - rok Świni. Święto to nie jest bez znaczenia dla problemów styku kultur, bo co roku jest to czas największych migracji ludzi na Ziemi.
Tematem tegorocznej edycji kalendarza jest "Opór na styku kultur". I mamy tu na myśli kultury w najszerszym możliwym rozumieniu tego słowa - obejmującym zarówno kulturę grup etnicznych, jak i subkultury czy kultury wspólnot opartych na podobnych wartościach.
Zainteresowaliśmy się ludźmi, którzy przełamują izolację i bezradność, szukają tego, co ich łączy i najlepiej jak potrafią starają się znaleźć rozwiązania dla swoich problemów. Działając publicznie, opierają się mali przeciw wielkim. Protestują, bo chcą zmian, przestrzegania prawa lub po prostu dla zachowania świata, za który czują się odpowiedzialni.
Kalendarz (ok. 3MB pdf) do ściągnięcia tu
Albo tu
Oddajemy do Waszego swobodnego użytku kalendarz na nowy rok. Tak, już wkrótce rozpoczynamy nie tylko nowy semestr zajęć na uczelni, ale także wchodzimy w nowy chiński rok - rok Świni. Święto to nie jest bez znaczenia dla problemów styku kultur, bo co roku jest to czas największych migracji ludzi na Ziemi.
Tematem tegorocznej edycji kalendarza jest "Opór na styku kultur". I mamy tu na myśli kultury w najszerszym możliwym rozumieniu tego słowa - obejmującym zarówno kulturę grup etnicznych, jak i subkultury czy kultury wspólnot opartych na podobnych wartościach.
Zainteresowaliśmy się ludźmi, którzy przełamują izolację i bezradność, szukają tego, co ich łączy i najlepiej jak potrafią starają się znaleźć rozwiązania dla swoich problemów. Działając publicznie, opierają się mali przeciw wielkim. Protestują, bo chcą zmian, przestrzegania prawa lub po prostu dla zachowania świata, za który czują się odpowiedzialni.
Kalendarz (ok. 3MB pdf) do ściągnięcia tu
Albo tu
Subskrybuj:
Posty (Atom)