29 listopada 2008
Na styku profesorskiej i studenckiej retoryki i rzeczywistości
Nie milkną protesty pod hasłem "We won't pay for your crisis" przeciw reformie systemu edukacji we Włoszech. Czy i nas takie protesty czekają? Możliwe, że już niedługo. Uczestnicząc w piątkowej konferencji REA Edukacja szkolna i akademicka w Polsce, byliśmy zszokowani widząc jak profesorowie UG pod hasłem sprawiedliwości społecznej wygłaszają przed Minister Edukacji Narodowej z PO propozycje wprowadzenia płatności za studia. Najbardziej zadziwiające było to, że sugestie te nie były poparte żadnymi głębszymi analizami sytuacji studentów ani skutków, jakie reforma taka mogłaby mieć. Całość sprowadzono do kilku niby dużo mówiących argumentów, np. tego, że studenci po studiach wyjeżdżają (problemem w czasie debaty okazało się nawet to, że studiują w innych krajach!), nie popartych zupełnie żadną analizą tego, jakie skutki ma to dla polskiej gospodarki i społeczeństwa; tego, że studiują na więcej niż jednym kierunku (o zgrozo!); że ci co dostają się na studia dzienne to bogacze, którym często nawet nie chce się studiować...! Społeczeństwo zostało uproszczone do prostej dychotomii – bogaci z wykształconych rodzin (ci studiują bezpłatnie) i biedni z niewykształconych rodzin (ci studiują zaocznie). Nie ma więc już dzieci nauczycieli, pielęgniarek czy pracowników społecznych, ani bogatych dzieci z rodzin o niskim kapitale kulturowym. Nie ma dzieci z biednych rodzin, których rodzice starają się, żeby dziecko dobrze się uczyło i poszło na studia, nie istnieje logika „jeśli będziesz się starał i uczył, to świat stoi otworem”. Okazuje się, że jeśli jesteśmy studentami studiów dziennych, to na pewno rodzice opłacali nam przez całe życie korepetycje albo posyłali do lepszych szkół prywatnych, a jak jesteśmy biedni, to od razu patologia, słabe oceny i studia zaoczne. Nawet jeśli uczniowie z biedniejszych rodzin procentowo częściej studiują zaocznie, to nie jest to chyba powód, żeby wylewać dziecko z kąpielą i uzależniać możliwość studiowania jedynie od tego, czy stać kogoś na czesne (przy wielodzietnych rodzinach, jak w ostatnim reportażu z Filipin, tylko najstarsze będzie miało szanse na naukę). Rozwiązania takie jak np. duńskie stypendia na utrzymanie dla wszystkich dorosłych, którzy się kształcą (niezależnie czy na studiach czy w wieczorowej podstawówce) nie przyszły nikomu do głowy, bo najwyraźniej wszyscy chcemy obniżać podatki. Szkoda, że nasze uczenie się z przykładów innych krajów jest tak wybiórcze. Jeśli natomiast uważamy, że najbogatsi nie powinni dostawać takiego stypendium, to można by chociaż podwyższyć próg dochodowy dla ubiegających się o stypendia socjalne (bo jest śmiesznie niski) oraz wysokość tych stypendiów tak, żeby można się było utrzymać na studiach bez konieczności dorabiania w hipermarkecie. Zgadzam się, że problem jest też z dostępem na studia, bo dzieci niezamożnych i niewykształconych rodziców częściej słabiej się uczą (najprawdopodobniej, choć przyznam, że nie widziałam nigdy takich danych), ale tu rozwiązanie musi leżeć u podstaw, w edukacji wszesnoszkolnej. Problem kształcenia nauczycieli, którzy mogliby spełniać takie zadanie, a dokładniej, ich brak i negatywna selekcja do zawodu, został raczej sprowadzony do braku powołania niż warunków finansowych oferowanych przez polskie szkoły, co moim zdaniem znacznie utrudnia znalezienie rozwiązania. Być może szersza dyskusja toczyła się w dalszych częściach konferencji, na których niestety nie mogłam być – jeśli ktoś był, zapraszam do opisania tego w komentarzu do tego posta.
Etykiety:
autonomia,
człowiek,
dyskurs,
edukacja,
ekonomia,
prawa czowieka,
spotkanie,
szkoła,
uniwersytet,
walka klas
26 listopada 2008
Romski hip-hop
Romski hip-hop z kontrowersyjnym przekazem. Co Wy na to?
Etykiety:
aktywizm,
dyskurs,
Europa,
prawa czowieka,
Romowie,
walka klas
19 listopada 2008
Wielokulturowość w szkole i społeczeństwie duńskim
Koła Naukowego Na Styku.
Pierwsze seminarium:
Wielokulturowość w szkole i społeczeństwie duńskim
odbędzie się w poniedziałek, 24.11.2008
w godz. 10:00 – 12:00
w sali nr 39, IP
17 listopada 2008
Teatralny Ruch Oporu cz. 2
No i daliśmy się skusić Teatralnym Ruchem Oporu po raz drugi. Lekko wzmocnieni, ale generalnie potwornie przetrzebieni (wydarzeniami pierwszego dnia, może pogodą też), zasiedliśmy na widowni.
Spotkanie rozpoczęło się spektaklem „Wstyd” w reżyserii Ewy Ignaczak. Podobno była to historia na podstawie książki Heinricha Bölla "Utracona cześć Katarzyny Blum". Ale to w sumie nieważne, ważne co się działo. Oglądaliśmy przesłuchanie z lat 70. Facet przesłuchiwał kobietę. Kobietę niezwykłą. Z jej zeznań dowiadujemy się o jej drodze do emancypacji. Wychodzi z biedy, zdobywa proste wykształcenie, oszczędza zarobione pieniądze, z czasem kupuje mieszkanie. Jednocześnie, okazuje się, że w swych relacjach z mężczyznami wciąż musi walczyć o zachowanie godności. Zostawiła męża, bo nie okazywał jej czułości. Kupiła samochód, bo nie chciała być zależna od tego, czy ktoś ją odwiezie wieczorem po pracy do domu. Jej nieustępliwość i przestrzeganie ważnych dla niej zasad powodują, że jest szczęśliwa. Nawet opowiadanie swojej własnej historii sprawia jej wielką radość. Gdzieś jednak po drodze niezależna kobieta poznaje obecnie ściganego przez prawo mężczyznę. I w związku z tym, wszystko to, z czego Katarzyna jest dumna, staje się przedmiotem skrupulatnych dociekań prokuratora. Każdy jej krok, każdy zakup są podejrzane. W czasie gdy ona tłumaczyć się musi ze swojego życia, jej reputacja, osiągnięcia i rodzina bezczeszczeni są przez media gdzieś na zewnątrz. Domyślać się można tylko, że nie bardzo będzie miała do czego wracać.
Do tego, żeby spektakl okazał się polityczny potrzebna (i wystarczająca!) jest jednak, moim zdaniem, widownia. Gdyby zadać prymitywne pytanie „po której stronie konfliktu Katarzyna-prokurator jest widownia?”, to lud opowie się za Katarzyną. Intuicyjnie stajemy po stronie ofiary. „Wstyd” wytworzył jednak kilka momentów, w których można było zwątpić w taki zakładany stan rzeczy. W zasadzie mieliśmy 2 typy momentów. Pierwszy, gdy prokurator krzyczy na kobietę Ty dziwko! (lub podobnie) a wiele osób z publiczności reaguje chichotem. Drugi, gdy ofiara zwraca się bezpośrednio do publiczności i prosi: Zróbcie coś! Nie pozwólcie mu! [czy jakoś podobnie].
Byłem kiedyś na przedstawieniu, nie to mało powiedziane, uczestniczyłem raz w przedstawieniu, gdzie w podobnym momencie publiczność zaczęła skandować ONE SOLUTION – REVOLUTION! Od tamtego czasu, nie jestem pewien czy właśnie tego nie powinno się, od czasu do czasu, robić w teatrze. Takie doświadczenie zmienia świadomość. Daje jakieś poczucie sprawstwa. Ofiara dowiedziała się, że jesteśmy po jej stronie. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że wspólne skandowanie upodmiotawia ludzi przez ich uprzedmiotowienie, to jest przez dobrowolne podporządkowanie się totalizującej formie jednego hasła.
Dzięki tym dwóm typom momentów „Wstyd” zawstydził.
A po spektaklu był wykład doktora Roberta Rogozieckiego „O Możliwości Zaangażowania Sztuki Masowej”. Tak jak pierwszego dnia festiwalu dominowali filozofowie francuscy, tak tego – niemieccy. Nie podejmuję się rekonstruowania rekonstrukcji podglądów na temat dzieła sztuki. Po pierwsze dlatego, żeby nie wywoływać znienawidzonych przez studentów zmarłych filozofów. Po drugie, dlatego że – jak usiłowałem przed chwilą pokazać – uważam że polityczność dzieła zależy głównie od jego odbiorców. Momenty polityczne mogą być dostrzeżone i wykorzystane przez widzów w każdym typie dzieła, bez względu na jego aurę, rzekomo zawarty w nim kosmos, metody produkcji czy dystrybucji. W zasadzie to artyści powinni udowadniać, że w ogóle są potrzebni do wywołania takich momentów. Ludzie zawsze coś sobie znajdą – jak, przykładowo, rozmodlone masy, gdy w zacieku na ścianie domu dojrzą objawienie.
Aha, niezależnie od tego, czy nawiedzają nas filozofowie niemieccy czy francuscy, moje ubrania śmierdzą potem papierosami!
Spotkanie rozpoczęło się spektaklem „Wstyd” w reżyserii Ewy Ignaczak. Podobno była to historia na podstawie książki Heinricha Bölla "Utracona cześć Katarzyny Blum". Ale to w sumie nieważne, ważne co się działo. Oglądaliśmy przesłuchanie z lat 70. Facet przesłuchiwał kobietę. Kobietę niezwykłą. Z jej zeznań dowiadujemy się o jej drodze do emancypacji. Wychodzi z biedy, zdobywa proste wykształcenie, oszczędza zarobione pieniądze, z czasem kupuje mieszkanie. Jednocześnie, okazuje się, że w swych relacjach z mężczyznami wciąż musi walczyć o zachowanie godności. Zostawiła męża, bo nie okazywał jej czułości. Kupiła samochód, bo nie chciała być zależna od tego, czy ktoś ją odwiezie wieczorem po pracy do domu. Jej nieustępliwość i przestrzeganie ważnych dla niej zasad powodują, że jest szczęśliwa. Nawet opowiadanie swojej własnej historii sprawia jej wielką radość. Gdzieś jednak po drodze niezależna kobieta poznaje obecnie ściganego przez prawo mężczyznę. I w związku z tym, wszystko to, z czego Katarzyna jest dumna, staje się przedmiotem skrupulatnych dociekań prokuratora. Każdy jej krok, każdy zakup są podejrzane. W czasie gdy ona tłumaczyć się musi ze swojego życia, jej reputacja, osiągnięcia i rodzina bezczeszczeni są przez media gdzieś na zewnątrz. Domyślać się można tylko, że nie bardzo będzie miała do czego wracać.
Do tego, żeby spektakl okazał się polityczny potrzebna (i wystarczająca!) jest jednak, moim zdaniem, widownia. Gdyby zadać prymitywne pytanie „po której stronie konfliktu Katarzyna-prokurator jest widownia?”, to lud opowie się za Katarzyną. Intuicyjnie stajemy po stronie ofiary. „Wstyd” wytworzył jednak kilka momentów, w których można było zwątpić w taki zakładany stan rzeczy. W zasadzie mieliśmy 2 typy momentów. Pierwszy, gdy prokurator krzyczy na kobietę Ty dziwko! (lub podobnie) a wiele osób z publiczności reaguje chichotem. Drugi, gdy ofiara zwraca się bezpośrednio do publiczności i prosi: Zróbcie coś! Nie pozwólcie mu! [czy jakoś podobnie].
Byłem kiedyś na przedstawieniu, nie to mało powiedziane, uczestniczyłem raz w przedstawieniu, gdzie w podobnym momencie publiczność zaczęła skandować ONE SOLUTION – REVOLUTION! Od tamtego czasu, nie jestem pewien czy właśnie tego nie powinno się, od czasu do czasu, robić w teatrze. Takie doświadczenie zmienia świadomość. Daje jakieś poczucie sprawstwa. Ofiara dowiedziała się, że jesteśmy po jej stronie. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że wspólne skandowanie upodmiotawia ludzi przez ich uprzedmiotowienie, to jest przez dobrowolne podporządkowanie się totalizującej formie jednego hasła.
Dzięki tym dwóm typom momentów „Wstyd” zawstydził.
A po spektaklu był wykład doktora Roberta Rogozieckiego „O Możliwości Zaangażowania Sztuki Masowej”. Tak jak pierwszego dnia festiwalu dominowali filozofowie francuscy, tak tego – niemieccy. Nie podejmuję się rekonstruowania rekonstrukcji podglądów na temat dzieła sztuki. Po pierwsze dlatego, żeby nie wywoływać znienawidzonych przez studentów zmarłych filozofów. Po drugie, dlatego że – jak usiłowałem przed chwilą pokazać – uważam że polityczność dzieła zależy głównie od jego odbiorców. Momenty polityczne mogą być dostrzeżone i wykorzystane przez widzów w każdym typie dzieła, bez względu na jego aurę, rzekomo zawarty w nim kosmos, metody produkcji czy dystrybucji. W zasadzie to artyści powinni udowadniać, że w ogóle są potrzebni do wywołania takich momentów. Ludzie zawsze coś sobie znajdą – jak, przykładowo, rozmodlone masy, gdy w zacieku na ścianie domu dojrzą objawienie.
Aha, niezależnie od tego, czy nawiedzają nas filozofowie niemieccy czy francuscy, moje ubrania śmierdzą potem papierosami!
16 listopada 2008
Bezdomni w Hong Kongu
I jeszcze jeden filmik z mojej ulubionej stacji telewizyjnej :) Polecam praktycznie wszystkie jej programy, a można je znaleźć tu. Chyba przesadziłam w poprzednim wpisie ze słowem "szokujący", bo szokujące to jest dopiero to, co widać na filmiku poniżej... Jeszcze nigdy bezdomni nie byli tak blisko, choć nie w sensie geograficznym...
Arizona
Poniżej filmik na temat asymilacji kulturowej i językowej w Arizonie - szokujący, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że USA są w wielu krajach (np. w Danii) podawane za przykład udanej polityki dwujęzyczności w szkołach i służą jako model w rozwoju polityk w innych krajach:
Etykiety:
edukacja,
imigranci,
prawa czowieka,
szkoła
Teatralny Ruch Oporu
W odpowiedzi na hasła: „teatr”, „polityczność” i „za darmo” stawiliśmy się w sobotę w sopockim Off de BICZ, który z Krytyką Polityczną organizuje festiwal Teatralny Ruch Oporu. Stanowiliśmy chyba z ¾ drugiego rzędu. Byłoby NAS więcej, gdyby spektakl z facetem w spódnicy nie odciągnął pewnych dwóch bliskich towarzyszek gdzieś do Stoczni podobno.
U nas facet na scenie biegał w samych majtkach i nawet obawialiśmy się, że będzie go stać na dużo więcej. Robert Paluchowski w przedstawieniu MC Gyver Paluchovsky & end to prawdziwa bomba na scenie. Moim zdaniem zlepił w sobie wszystkich rozgadanych szaleńców, których spotkać można na przystankach autobusowych czy w nocnych tramwajach. Czekasz sobie bez ruchu w przestrzeni publicznej i nieoczekiwanie stajesz się: najpierw słuchaczem, po chwili widzem, a czasami, ostatecznie aktorem usiłującym jak najszybciej zejść ze sceny. Uwolnić się chcesz od człowieka-folkloru, bo równość, godność i komunikacja są OK, ale kwestie bezpieczeństwa i ewentualność symbolicznego obciachu stają się nagle po prostu... chwilowo kluczowsze. W teatrze też ciemno, też siedzisz; wyjść nie wypada, bo sztuka; teatr realistyczny; sztuka nowoczesna; wszystko się może wydarzyć; więc ty w związku z tym cholernie za blisko siedzisz! Trzeba było więc Paluchowkiego szaleńca wysłuchać do końca. A na końcu było to samo co w tramwajach, czyli a ja kocham ten kraj.
Może i spektakl wpisał się nawet ciekawie w te kilka stron Estetyki jako polityki, bo dzięki pobycie na scenie, zadomowiła się w mojej głowie postać tramwajowego szaleńca. Tyle, że nic a nic mi do niej nie bliżej. Choćby mi go potem przedstawiano jako anarchistę!
Najciekawsze czego ten spektakl dokonał to... wyalienowanie NAS z widowni! Tramwajowy szaleniec krzyczał dużo różnych rzeczy, ale jakoś dziwnie się czuliśmy, gdy część widowni zasmarkiwała się ze śmiechu za każdym razem, gdy w potoku słów atakujących ze sceny, padały „czopki w dupie” i „konfesjonały”. Chichot rodziła cała taka kurwopodobna wata przekazu.
A potem była dyskusja...
To, jak była potrzebna stawało się oczywiste z każdym, kolejno wypowiadanym zdaniem. Ujawniła wzajemną nieprzystawalność języków krytyków, twórców teatru i widowni. Ponawiane przez politycznych aktywistów próby zaprzęgnięcia umarłych do pracy m.in. Foucault'a i Deleuze'go były delikatnie obśmiewane. Ciekawiej wypowiadali się twórcy, bo z perspektywy lat WŁASNYCH doświadczeń, choć tłumaczenie, że w teatrze chodzi im o człowieka mogło budzić niepokój u tropicieli ideologii. Ale na szczęście pod koniec spotkania ktoś z publiczności zapytał, co to jest ta partycypacja i czar - z potoku słów wyimaginowanej - wspólnoty elit prysł.
A polityczna siła teatru?
Nie w pojedynczym przedstawieniu. Nie w sile, ani w sugestywności przekazu. I najchętniej bez założenia, że jedni pracują nad świadomością drugich. Najciekawiej jest, gdy rozpadają się oczywistości. Gdy widzę na scenie żywego człowieka posuniętego w autokreacji tak daleko, że w zasadzie mógłby już wyjść z sali i takim pozostać do końca życia. A jednak pozostaje tam, potem się kłania i koniec. I w zasadzie każdy może teatru spróbować, jeśli znajdzie wspólnotę i odwagę. Można odegrać dawną sztukę lub odegrać kawałek życia jako sztukę – przymierzać i szukać wygodnych kreacji. A czy teatr będzie terapeutyczny czy rewolucyjny zależy od tego, czy będzie się widowni chciało pofantazjować trochę dalej, w kolejny dzień.
U nas facet na scenie biegał w samych majtkach i nawet obawialiśmy się, że będzie go stać na dużo więcej. Robert Paluchowski w przedstawieniu MC Gyver Paluchovsky & end to prawdziwa bomba na scenie. Moim zdaniem zlepił w sobie wszystkich rozgadanych szaleńców, których spotkać można na przystankach autobusowych czy w nocnych tramwajach. Czekasz sobie bez ruchu w przestrzeni publicznej i nieoczekiwanie stajesz się: najpierw słuchaczem, po chwili widzem, a czasami, ostatecznie aktorem usiłującym jak najszybciej zejść ze sceny. Uwolnić się chcesz od człowieka-folkloru, bo równość, godność i komunikacja są OK, ale kwestie bezpieczeństwa i ewentualność symbolicznego obciachu stają się nagle po prostu... chwilowo kluczowsze. W teatrze też ciemno, też siedzisz; wyjść nie wypada, bo sztuka; teatr realistyczny; sztuka nowoczesna; wszystko się może wydarzyć; więc ty w związku z tym cholernie za blisko siedzisz! Trzeba było więc Paluchowkiego szaleńca wysłuchać do końca. A na końcu było to samo co w tramwajach, czyli a ja kocham ten kraj.
Może i spektakl wpisał się nawet ciekawie w te kilka stron Estetyki jako polityki, bo dzięki pobycie na scenie, zadomowiła się w mojej głowie postać tramwajowego szaleńca. Tyle, że nic a nic mi do niej nie bliżej. Choćby mi go potem przedstawiano jako anarchistę!
Najciekawsze czego ten spektakl dokonał to... wyalienowanie NAS z widowni! Tramwajowy szaleniec krzyczał dużo różnych rzeczy, ale jakoś dziwnie się czuliśmy, gdy część widowni zasmarkiwała się ze śmiechu za każdym razem, gdy w potoku słów atakujących ze sceny, padały „czopki w dupie” i „konfesjonały”. Chichot rodziła cała taka kurwopodobna wata przekazu.
A potem była dyskusja...
To, jak była potrzebna stawało się oczywiste z każdym, kolejno wypowiadanym zdaniem. Ujawniła wzajemną nieprzystawalność języków krytyków, twórców teatru i widowni. Ponawiane przez politycznych aktywistów próby zaprzęgnięcia umarłych do pracy m.in. Foucault'a i Deleuze'go były delikatnie obśmiewane. Ciekawiej wypowiadali się twórcy, bo z perspektywy lat WŁASNYCH doświadczeń, choć tłumaczenie, że w teatrze chodzi im o człowieka mogło budzić niepokój u tropicieli ideologii. Ale na szczęście pod koniec spotkania ktoś z publiczności zapytał, co to jest ta partycypacja i czar - z potoku słów wyimaginowanej - wspólnoty elit prysł.
A polityczna siła teatru?
Nie w pojedynczym przedstawieniu. Nie w sile, ani w sugestywności przekazu. I najchętniej bez założenia, że jedni pracują nad świadomością drugich. Najciekawiej jest, gdy rozpadają się oczywistości. Gdy widzę na scenie żywego człowieka posuniętego w autokreacji tak daleko, że w zasadzie mógłby już wyjść z sali i takim pozostać do końca życia. A jednak pozostaje tam, potem się kłania i koniec. I w zasadzie każdy może teatru spróbować, jeśli znajdzie wspólnotę i odwagę. Można odegrać dawną sztukę lub odegrać kawałek życia jako sztukę – przymierzać i szukać wygodnych kreacji. A czy teatr będzie terapeutyczny czy rewolucyjny zależy od tego, czy będzie się widowni chciało pofantazjować trochę dalej, w kolejny dzień.
14 listopada 2008
Spotkanie
W sobotę 15.11.2008 o godz. 10:00 w sali 3.36 Bibilioteki Głównej UG odbędzie się spotkanie organizacyjne Koła. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych uczestnictwem w pracach Koła :)
13 listopada 2008
Klasa (Entre les Murs)
Obejrzałem film, który zdobywa nagrody chyba głównie dlatego, że... nie kłamie. Nie sili się też na dobre rady i nie rozładowuje napięć ten niby-dokument. Kamera nie opuszcza szkoły. Jednej z wielu szkół Paryża. Takiej szkoły zwyczajnej tj. jeszcze nie osławione przedmieścia, ale też nie te "dobre", turystyczne dzielnice. I pracę nauczyciela oglądamy. Nie żeby jakiegoś hiroła, ale takiego co to dyskusji w klasie się nie boi. Ani on młody (nakręcony mądrymi książkami), ani stary (już po przejściach). Nawet nie mogę powiedzieć, żeby film przedstawiał jakieś nieznane wcześniej (pedagogom) problemy. A jednak... wciąga (pedagogów też). Nawet nie poczułem tych dwu godzin.
Oglądamy jakąś porażkę. Trudno stwierdzić nawet czyja to porażka i czy tak właśnie nie miało być. Trzynasto, czternastoletni ludzie zostają przede wszystkim poddani kontroli języka. Rzekomo mają nauczyć się jak język francuski jest różnorodny, ale oznacza to poznawanie form używanych jedynie przez snobów. Swoje mutacje francuskiego, języki ulicy są zmuszeni porzucić. Ale to ten ich język okazał się w filmie językiem mobilizacji. Gdy nauczyciel stracił kontrolę i pozwolił sobie na jego użycie nastąpił rozsadzający porządek wybuch przemocy z połamaniem będącej sednem systemu hierarchii.
A hierarchia wpisana jest mocno w ten oświeceniowy model szkoły. Model, który i my, na intelektualnych peryferiach Europy przyjęliśmy. Nauczyciele istnieją w nim po to, by wyciągać młodzież ze świata, w którym młodzież żyje i mają czynić starania, by nowi obywatele spełniali standardy klasy dominującej. Ci uczniowie, którzy na to się nie zgodzą, zostają poniżeni i mogą wrócić tam skąd przyszli. Albo wręcz skąd przyszli ich rodzice jak w przypadku ucznia, którego porażka oznaczała zesłanie do Afryki. Końcówka filmu zapowiada, że takich "odpadających" będzie więcej. I młodzi ludzie boją się tego panicznie. Oświeceniowa szkoła francuska nie jest miejscem, gdzie uczy się godności, radości z tego kim się jest, ani skąd się jest.
Ciekawe rzeczy dzieją się, gdy uczniowie akceptują codzienną opresję. Nauczyciele mają wtedy podstawy do tego, by uznać skuteczność dotychczasowych kar i swojego oddziaływania. W kulminacyjnym momencie filmu dowiadujemy się co siedzi w głowach tych ugrzecznionych przez system dzieciaków.
Szczytem uczniowskich możliwości jest zaś zrozumienie systemu i przejęcie nad nim kontroli. Dokonuje tego dziewczyna chcąca w przyszłości zostać... policjantką. Ale taką "dobrą" policjantką, czyli pewnie "złą" nauczycielką, bo czytając niebezpieczne książki dostała się do podstaw myśli o wychowaniu.
Nie mogę nie wspomnieć o tym, że cała ta zgromadzona w klasie młodzież pochodziła z różnych krajów, bo przecież z polskiej perspektywy mało kto tego nie zauważy. Ale w zasadzie można sobie pozwolić na niewidzenie tego. W końcu młodzież to zawsze imigranci w kulturze. A już na pewno młodzież z niższych klas społecznych. Posługują się swoimi językami, nie znają wydawałoby się podstawowych słów, mają pokraczne identyfikacje itp. Czasami bywa też tak, że nauczyciel mając problemy z porozumieniem się z uczniem wzywa jego rodziców i wtedy dopiero dowiaduje się co to jest problem z komunikacją. Tak zwany trudny uczeń okazuje się jedynym kluczem do świata rodziców. To oczywiście też możemy w "Klasie" zobaczyć.
Pedagodzy w "Klasie" znaleźć mogą ilustrację tezy, że pedagogika rewolucyjna Paulo Freire'a zredukowana do dialogu o tożsamości prowadzi tylko do wybuchów. Pisanie i opowiadanie o sobie można zamienić w uroczą publikację, poprawia to też sprawność w posługiwaniu się "poprawnym" językiem. Oświecanie pozostaje tu jednak świeceniem człowiekowi lampą w oczy i ciągłym ponawianiem prób wymuszania pokornych zeznań.
Pocieszeniem może okazać się uświadomienie sobie, że francuski model oświecenia nie jest jedynym obowiązującym w Europie. Myśl oświecenia, którą może w Polsce najchętniej łykalibyśmy w oryginale i traktowali jako pewien uniwersalizm, przeszła wiele interesujących mutacji. Dzięki jednej z nich - wypracowanej przez dziwacznie romatyzującego Grundtviga - powstał skandynawski model szkoły. Skandynawowie zgodzili się na oświecenie, ale stwierdzili, że u nich "słońce świeci z dołu", więc wszelki postęp może pochodzić tylko z samego ludu. To się może wydawać nie tylko w neoliberalnej Polsce szalone, ale młodzi Duńczycy nie panikują na myśl o szkole zawodowej. Co więcej, wielu młodych mężczyzn marzy by zostać np. stolarzami. Nauczyciele buntują się, gdy rząd chcę z kolegiów nauczycielskich robić uniwersytety. Bronią się przed profesorami, elitami, zbędnymi tytułami, bo nie chcą tracić więzi z ludem, któremu wolą pomagać niż wykorzeniać.
No, ale Skandynawia to prowincja, nie piszą tam takich filozoficznychi francuskich książek jak we Francji. Dzieci lubią tam na Północy chodzić do szkoły, a w szkole UCZĄ SIĘ BAWIĆ. I choć Skandynawowie piszą książki po angielsku, są otwarci na badania wszelkie to i tak w powszechnym przekonaniu ten ich system, choć wspaniały,jest nieprzekładalny na inne kraje. Widać myśl francuska i utopie amerykańskie bywają w interesie ludzi większej wiary.
Oglądamy jakąś porażkę. Trudno stwierdzić nawet czyja to porażka i czy tak właśnie nie miało być. Trzynasto, czternastoletni ludzie zostają przede wszystkim poddani kontroli języka. Rzekomo mają nauczyć się jak język francuski jest różnorodny, ale oznacza to poznawanie form używanych jedynie przez snobów. Swoje mutacje francuskiego, języki ulicy są zmuszeni porzucić. Ale to ten ich język okazał się w filmie językiem mobilizacji. Gdy nauczyciel stracił kontrolę i pozwolił sobie na jego użycie nastąpił rozsadzający porządek wybuch przemocy z połamaniem będącej sednem systemu hierarchii.
A hierarchia wpisana jest mocno w ten oświeceniowy model szkoły. Model, który i my, na intelektualnych peryferiach Europy przyjęliśmy. Nauczyciele istnieją w nim po to, by wyciągać młodzież ze świata, w którym młodzież żyje i mają czynić starania, by nowi obywatele spełniali standardy klasy dominującej. Ci uczniowie, którzy na to się nie zgodzą, zostają poniżeni i mogą wrócić tam skąd przyszli. Albo wręcz skąd przyszli ich rodzice jak w przypadku ucznia, którego porażka oznaczała zesłanie do Afryki. Końcówka filmu zapowiada, że takich "odpadających" będzie więcej. I młodzi ludzie boją się tego panicznie. Oświeceniowa szkoła francuska nie jest miejscem, gdzie uczy się godności, radości z tego kim się jest, ani skąd się jest.
Ciekawe rzeczy dzieją się, gdy uczniowie akceptują codzienną opresję. Nauczyciele mają wtedy podstawy do tego, by uznać skuteczność dotychczasowych kar i swojego oddziaływania. W kulminacyjnym momencie filmu dowiadujemy się co siedzi w głowach tych ugrzecznionych przez system dzieciaków.
Szczytem uczniowskich możliwości jest zaś zrozumienie systemu i przejęcie nad nim kontroli. Dokonuje tego dziewczyna chcąca w przyszłości zostać... policjantką. Ale taką "dobrą" policjantką, czyli pewnie "złą" nauczycielką, bo czytając niebezpieczne książki dostała się do podstaw myśli o wychowaniu.
Nie mogę nie wspomnieć o tym, że cała ta zgromadzona w klasie młodzież pochodziła z różnych krajów, bo przecież z polskiej perspektywy mało kto tego nie zauważy. Ale w zasadzie można sobie pozwolić na niewidzenie tego. W końcu młodzież to zawsze imigranci w kulturze. A już na pewno młodzież z niższych klas społecznych. Posługują się swoimi językami, nie znają wydawałoby się podstawowych słów, mają pokraczne identyfikacje itp. Czasami bywa też tak, że nauczyciel mając problemy z porozumieniem się z uczniem wzywa jego rodziców i wtedy dopiero dowiaduje się co to jest problem z komunikacją. Tak zwany trudny uczeń okazuje się jedynym kluczem do świata rodziców. To oczywiście też możemy w "Klasie" zobaczyć.
Pedagodzy w "Klasie" znaleźć mogą ilustrację tezy, że pedagogika rewolucyjna Paulo Freire'a zredukowana do dialogu o tożsamości prowadzi tylko do wybuchów. Pisanie i opowiadanie o sobie można zamienić w uroczą publikację, poprawia to też sprawność w posługiwaniu się "poprawnym" językiem. Oświecanie pozostaje tu jednak świeceniem człowiekowi lampą w oczy i ciągłym ponawianiem prób wymuszania pokornych zeznań.
Pocieszeniem może okazać się uświadomienie sobie, że francuski model oświecenia nie jest jedynym obowiązującym w Europie. Myśl oświecenia, którą może w Polsce najchętniej łykalibyśmy w oryginale i traktowali jako pewien uniwersalizm, przeszła wiele interesujących mutacji. Dzięki jednej z nich - wypracowanej przez dziwacznie romatyzującego Grundtviga - powstał skandynawski model szkoły. Skandynawowie zgodzili się na oświecenie, ale stwierdzili, że u nich "słońce świeci z dołu", więc wszelki postęp może pochodzić tylko z samego ludu. To się może wydawać nie tylko w neoliberalnej Polsce szalone, ale młodzi Duńczycy nie panikują na myśl o szkole zawodowej. Co więcej, wielu młodych mężczyzn marzy by zostać np. stolarzami. Nauczyciele buntują się, gdy rząd chcę z kolegiów nauczycielskich robić uniwersytety. Bronią się przed profesorami, elitami, zbędnymi tytułami, bo nie chcą tracić więzi z ludem, któremu wolą pomagać niż wykorzeniać.
No, ale Skandynawia to prowincja, nie piszą tam takich filozoficznychi francuskich książek jak we Francji. Dzieci lubią tam na Północy chodzić do szkoły, a w szkole UCZĄ SIĘ BAWIĆ. I choć Skandynawowie piszą książki po angielsku, są otwarci na badania wszelkie to i tak w powszechnym przekonaniu ten ich system, choć wspaniały,jest nieprzekładalny na inne kraje. Widać myśl francuska i utopie amerykańskie bywają w interesie ludzi większej wiary.
11 listopada 2008
A czym my się podzielimy?
Brytyjczycy chcą otworzyć i udostępnić swoje zasoby edukacyjne. Skoro The Higher Education Academy i The Joint Information Systems Committee zdecydowały sięwydać 5,7 miliona funtów na pilotażowe projekty, które "otworzą dla świata istniejące, wysokiej jakości zasoby edukacyjne wyższych uczelni", to znaczy że chyba mają co pokazać. Projekty zostaną odpalone w kwietniu 2009 roku. Co w zasadzie zostanie udostępnione:
Czy oznacza to przypieczętowanie na długie lata absolutnej dominacji języka angielskiego w nauce? Jak na marketingowy zabieg mający przyciągać nowych klientów na brytyjskie uniwersytety to zapowiada się niezła jazda. Najcenniejaszym atutem naszych uniwersytetów będą programy typu Erasmus umożliwiające wyjazd TAM.
Też bym chciał czymś się podzielić! Hmmm...
Guru pedagogiki krytycznej w PL podobno [1][2] zapowiedział niedawno (powołując się na znanego bluźniercę), że innej drogi jak streetworking dla edukacji medialnej nie ma. Sądząc po ilości NAUCZYCIELI wypuszczanych przez Instytut Pedagogiki, można by się pokusić o stwierdzenie, że dla PEDAGOGÓW chcących "robić w edukacji" w ogóle nie ma innej drogi jak streetworking :)
Może kiedyś instytuty pedagogiki stworzą interdyscyplinarne zespoły produkujące gry (edukacyjne oczywiście). Skoro normalnym trybem na ogół nie trafiamy do szkół, to może przynajmniej zaczęlibyśmy inteligentnie rozrywać dzieci i młodzież?
Nie wiem czy Paolo Freire nadawałby się na inspiratora "strzelanek", ale już Peter McLaren jak najbardziej :]
Open educational resources could include full courses, course materials, complete modules, notes, videos, assessments, tests, simulations, worked examples, software, and any other tools or materials or techniques used to support access to knowledge. These resources will be released under an intellectual property license that permits open use and adaptation.
As a result of this agreement institutions will be encouraged to share and reuse learning content – enhancing productivity for educators and students. Ultimately we hope that learning materials and resources will be shared universally – locally, nationally and globally, to support learning.
Prospective students from across the world will benefit as they will be able to view content produced by an institution prior to applying to study there, enabling them to make application decisions supported by a genuine understanding of the high quality of learning materials available to them.
Czy oznacza to przypieczętowanie na długie lata absolutnej dominacji języka angielskiego w nauce? Jak na marketingowy zabieg mający przyciągać nowych klientów na brytyjskie uniwersytety to zapowiada się niezła jazda. Najcenniejaszym atutem naszych uniwersytetów będą programy typu Erasmus umożliwiające wyjazd TAM.
Też bym chciał czymś się podzielić! Hmmm...
Guru pedagogiki krytycznej w PL podobno [1][2] zapowiedział niedawno (powołując się na znanego bluźniercę), że innej drogi jak streetworking dla edukacji medialnej nie ma. Sądząc po ilości NAUCZYCIELI wypuszczanych przez Instytut Pedagogiki, można by się pokusić o stwierdzenie, że dla PEDAGOGÓW chcących "robić w edukacji" w ogóle nie ma innej drogi jak streetworking :)
Może kiedyś instytuty pedagogiki stworzą interdyscyplinarne zespoły produkujące gry (edukacyjne oczywiście). Skoro normalnym trybem na ogół nie trafiamy do szkół, to może przynajmniej zaczęlibyśmy inteligentnie rozrywać dzieci i młodzież?
Nie wiem czy Paolo Freire nadawałby się na inspiratora "strzelanek", ale już Peter McLaren jak najbardziej :]
Animator społeczny u władzy
Od kiedy czarny socjalista, muzułmanin chcący likwidować elektrownie węglowe został prezydentem kraju, który udowodnił, że potrafi wrogie kraje cofnąć do epoki kamienia, świat odetchnął z ulgą. To nic, że ani on czarny, ani socjalista, ani muzułmanin, najważniejsze, że wyborcy PRZESTALI SIĘ BAĆ. Ogromną rolę w rozbrajaniu tego napędzanego przez programy "informacyjne" strachu odegrały programy satyryczne produkowane przez jedną korporację - The Comedy Central. The Daily Show przykuwał tak ogromne zainteresowanie widzów, że zaczęto domniemywać, że dla wielu widzów ten program stał się podstawowym źródłem informacji na temat polityki (tak jest przynajmniej w moim przypadku). Jeszcze bardziej agresywny okazał się dowcip z programu The Colbert Report, którego prowadzący udaje konserwatystę. Język jakim posługują się oba programy oraz zapraszani goście wskazują, że na sukces Obamy pracowały zbuntowane elity.
Pracowali dla niego też animatorzy społeczni. Był taki moment w kampanii, gdy konserwatyści próbowali wyśmiewać przeszłość Obamy jako community organizer'a [1][2] czyli na polski - animatora społecznego. Rozelziło to wiele osób pracujących z ubogimi, którzy, wbrew polskim pozorom, stanowią dużą część społeczeństwa w USA. Dzięki animatorom, między innymi z organizacji ACORN, tak wiele niegłosujących dotąd osób zarejestrowało się przed wyborami.
Tysiące ludzi pracowało 2 lata na ten jeden dzień. Podobno dzień po zwycięstwie Nowojorczycy patrzyli sobie w oczy, zniknęła gdzieś anonimowość wielkiego miasta. Aż chciałoby się zapytać dlaczego nie organizuje się więc wyborów częściej, może byłoby bardziej... ludzko. Dobrze jest pamiętać jak wielu Amerykanów trzeba było zabić [1][2][3], ilu pozbawić domów [1] i jakie sumy ukraść i przekazać bankierom, żeby w końcu wyborcy zdecydowali się wybrać tak rewolucyjnie. Diagnoza Churchilla wciąż więc obowiązuje: "Na Amerykanów zawsze można liczyć, że jak już wyczerpią wszystkie złe rozwiązania, wreszcie zastosują właściwe."
Pracowali dla niego też animatorzy społeczni. Był taki moment w kampanii, gdy konserwatyści próbowali wyśmiewać przeszłość Obamy jako community organizer'a [1][2] czyli na polski - animatora społecznego. Rozelziło to wiele osób pracujących z ubogimi, którzy, wbrew polskim pozorom, stanowią dużą część społeczeństwa w USA. Dzięki animatorom, między innymi z organizacji ACORN, tak wiele niegłosujących dotąd osób zarejestrowało się przed wyborami.
Tysiące ludzi pracowało 2 lata na ten jeden dzień. Podobno dzień po zwycięstwie Nowojorczycy patrzyli sobie w oczy, zniknęła gdzieś anonimowość wielkiego miasta. Aż chciałoby się zapytać dlaczego nie organizuje się więc wyborów częściej, może byłoby bardziej... ludzko. Dobrze jest pamiętać jak wielu Amerykanów trzeba było zabić [1][2][3], ilu pozbawić domów [1] i jakie sumy ukraść i przekazać bankierom, żeby w końcu wyborcy zdecydowali się wybrać tak rewolucyjnie. Diagnoza Churchilla wciąż więc obowiązuje: "Na Amerykanów zawsze można liczyć, że jak już wyczerpią wszystkie złe rozwiązania, wreszcie zastosują właściwe."
Akademia 2.0
Po co bywać na uniwersytecie? Wszystko czego potrzeba (żeby robić naukę) jest w sieci! Informacja nie jest już dobrem rzadkim.
Kilka argumentów za tym, żeby jednak tam bywać:
1. Żeby mówić
2. Żeby usłyszeć ludzi mówiących po polsku (wszystko co istotne w nauce jest w sieci po angielsku)
3. Żeby poznać ludzi, zaprzyjaźniać się, robić coś/cokolwiek RAZEM
4. Żeby dowiedzieć się, że ludzie choć są głupi, bywają (mimo tego/dzięki temu) interesujący ;)
5. Żeby informacje zamienić w wiedzę, a jej zdobywanie w metody*
Dobrze jest usłyszeć, że gdzieś pracują nad tym, żeby się na uniwersytetach nie nudzić :]
Co mi się podoba w tym klipie, to podejście do zmiany - taka mieszanka zaciekawienia ludźmi i wysiłku, żeby do nich dotrzeć. A przecież tak łatwo byłoby u wszystkich studentów stwierdzić ADHD ;)
* ten punkt nikogo nie rozgrzeszy z ględzenia :p
Kilka argumentów za tym, żeby jednak tam bywać:
1. Żeby mówić
2. Żeby usłyszeć ludzi mówiących po polsku (wszystko co istotne w nauce jest w sieci po angielsku)
3. Żeby poznać ludzi, zaprzyjaźniać się, robić coś/cokolwiek RAZEM
4. Żeby dowiedzieć się, że ludzie choć są głupi, bywają (mimo tego/dzięki temu) interesujący ;)
5. Żeby informacje zamienić w wiedzę, a jej zdobywanie w metody*
Dobrze jest usłyszeć, że gdzieś pracują nad tym, żeby się na uniwersytetach nie nudzić :]
Co mi się podoba w tym klipie, to podejście do zmiany - taka mieszanka zaciekawienia ludźmi i wysiłku, żeby do nich dotrzeć. A przecież tak łatwo byłoby u wszystkich studentów stwierdzić ADHD ;)
* ten punkt nikogo nie rozgrzeszy z ględzenia :p
1 listopada 2008
Nieposłuszeństwo obywatelskie, czyli strajki studenckie we Włoszech
Rozmawiając niedawno ze znajomym Włochem żaliłam się, jak bardzo tęsknię za włoską; kawą, pizzą, makaronem i zażartowałam sobie nawet strajkami. Mój znajomy odpowiedział 'tego nam nie brakuje, obecnie strajkują też i studenci'. Dlaczego strajkują? Otóz senat włoski większością głosów przyjął dekret Gelmini przewidujący cięcia budżetowe, co oznacz tylko jedno: zmianę publicznych uniwersytetów w prywatne fundacje, oraz koniec publicznych uniwersytetów.
Głowne założenie nowej reformy edukacji to:
- zmniejszenie o 9 miliardów euro funduszy przeznaczonych na utrzymywanie uniwersytetów,
- zmniejszenie liczby wykładowców na uniwersytetach (o 50%, co wiąże się też z ograniczeniem prac badawczych),
- przekształcenie uniwersytetów w fundacje, które będą zależne od siły nabywczej regionów – prawo do studiowania nie będzie już zapewnione uboższym studentom
- zamknięcie specjalistycznych uczelni dla nauczycieli, wprowadzenie „jedynego nauczyciela” w szkołach podstawowych - co doprowadzi do utraty 83 tys. miejsc pracy.
- stworzenie specjalnych klas dla dzieci imigrantów (zrezygnowano jednak z zapisu o prowadzeniu bazy danych odcisków palców dla dzieci Romów).
Protesy przybierają na sile i obejmują coraz większą ilość osób. Strajkują juz nie tylko studenci, ale takze uczniowie, nauczyciele i naukowcy.
Na dnia 7 listopada zapowiedziany jest strajk generalny, ktory ma objąć swoim zasięgiem wiele miast, a 14 listopada ma odbyć sie strajk generalny uniwersytetów. Wszystko po to by zatwierdzona w sierpni ustawa Gelmini została wycofana.
Etykiety:
aktywizm,
ruchy społeczne,
uniwersytet,
Włochy
Subskrybuj:
Posty (Atom)