Obejrzałem film, który zdobywa nagrody chyba głównie dlatego, że... nie kłamie. Nie sili się też na dobre rady i nie rozładowuje napięć ten niby-dokument. Kamera nie opuszcza szkoły. Jednej z wielu szkół Paryża. Takiej szkoły zwyczajnej tj. jeszcze nie osławione przedmieścia, ale też nie te "dobre", turystyczne dzielnice. I pracę nauczyciela oglądamy. Nie żeby jakiegoś hiroła, ale takiego co to dyskusji w klasie się nie boi. Ani on młody (nakręcony mądrymi książkami), ani stary (już po przejściach). Nawet nie mogę powiedzieć, żeby film przedstawiał jakieś nieznane wcześniej (pedagogom) problemy. A jednak... wciąga (pedagogów też). Nawet nie poczułem tych dwu godzin.
Oglądamy jakąś porażkę. Trudno stwierdzić nawet czyja to porażka i czy tak właśnie nie miało być. Trzynasto, czternastoletni ludzie zostają przede wszystkim poddani kontroli języka. Rzekomo mają nauczyć się jak język francuski jest różnorodny, ale oznacza to poznawanie form używanych jedynie przez snobów. Swoje mutacje francuskiego, języki ulicy są zmuszeni porzucić. Ale to ten ich język okazał się w filmie językiem mobilizacji. Gdy nauczyciel stracił kontrolę i pozwolił sobie na jego użycie nastąpił rozsadzający porządek wybuch przemocy z połamaniem będącej sednem systemu hierarchii.
A hierarchia wpisana jest mocno w ten oświeceniowy model szkoły. Model, który i my, na intelektualnych peryferiach Europy przyjęliśmy. Nauczyciele istnieją w nim po to, by wyciągać młodzież ze świata, w którym młodzież żyje i mają czynić starania, by nowi obywatele spełniali standardy klasy dominującej. Ci uczniowie, którzy na to się nie zgodzą, zostają poniżeni i mogą wrócić tam skąd przyszli. Albo wręcz skąd przyszli ich rodzice jak w przypadku ucznia, którego porażka oznaczała zesłanie do Afryki. Końcówka filmu zapowiada, że takich "odpadających" będzie więcej. I młodzi ludzie boją się tego panicznie. Oświeceniowa szkoła francuska nie jest miejscem, gdzie uczy się godności, radości z tego kim się jest, ani skąd się jest.
Ciekawe rzeczy dzieją się, gdy uczniowie akceptują codzienną opresję. Nauczyciele mają wtedy podstawy do tego, by uznać skuteczność dotychczasowych kar i swojego oddziaływania. W kulminacyjnym momencie filmu dowiadujemy się co siedzi w głowach tych ugrzecznionych przez system dzieciaków.
Szczytem uczniowskich możliwości jest zaś zrozumienie systemu i przejęcie nad nim kontroli. Dokonuje tego dziewczyna chcąca w przyszłości zostać... policjantką. Ale taką "dobrą" policjantką, czyli pewnie "złą" nauczycielką, bo czytając niebezpieczne książki dostała się do podstaw myśli o wychowaniu.
Nie mogę nie wspomnieć o tym, że cała ta zgromadzona w klasie młodzież pochodziła z różnych krajów, bo przecież z polskiej perspektywy mało kto tego nie zauważy. Ale w zasadzie można sobie pozwolić na niewidzenie tego. W końcu młodzież to zawsze imigranci w kulturze. A już na pewno młodzież z niższych klas społecznych. Posługują się swoimi językami, nie znają wydawałoby się podstawowych słów, mają pokraczne identyfikacje itp. Czasami bywa też tak, że nauczyciel mając problemy z porozumieniem się z uczniem wzywa jego rodziców i wtedy dopiero dowiaduje się co to jest problem z komunikacją. Tak zwany trudny uczeń okazuje się jedynym kluczem do świata rodziców. To oczywiście też możemy w "Klasie" zobaczyć.
Pedagodzy w "Klasie" znaleźć mogą ilustrację tezy, że pedagogika rewolucyjna Paulo Freire'a zredukowana do dialogu o tożsamości prowadzi tylko do wybuchów. Pisanie i opowiadanie o sobie można zamienić w uroczą publikację, poprawia to też sprawność w posługiwaniu się "poprawnym" językiem. Oświecanie pozostaje tu jednak świeceniem człowiekowi lampą w oczy i ciągłym ponawianiem prób wymuszania pokornych zeznań.
Pocieszeniem może okazać się uświadomienie sobie, że francuski model oświecenia nie jest jedynym obowiązującym w Europie. Myśl oświecenia, którą może w Polsce najchętniej łykalibyśmy w oryginale i traktowali jako pewien uniwersalizm, przeszła wiele interesujących mutacji. Dzięki jednej z nich - wypracowanej przez dziwacznie romatyzującego Grundtviga - powstał skandynawski model szkoły. Skandynawowie zgodzili się na oświecenie, ale stwierdzili, że u nich "słońce świeci z dołu", więc wszelki postęp może pochodzić tylko z samego ludu. To się może wydawać nie tylko w neoliberalnej Polsce szalone, ale młodzi Duńczycy nie panikują na myśl o szkole zawodowej. Co więcej, wielu młodych mężczyzn marzy by zostać np. stolarzami. Nauczyciele buntują się, gdy rząd chcę z kolegiów nauczycielskich robić uniwersytety. Bronią się przed profesorami, elitami, zbędnymi tytułami, bo nie chcą tracić więzi z ludem, któremu wolą pomagać niż wykorzeniać.
No, ale Skandynawia to prowincja, nie piszą tam takich filozoficznychi francuskich książek jak we Francji. Dzieci lubią tam na Północy chodzić do szkoły, a w szkole UCZĄ SIĘ BAWIĆ. I choć Skandynawowie piszą książki po angielsku, są otwarci na badania wszelkie to i tak w powszechnym przekonaniu ten ich system, choć wspaniały,jest nieprzekładalny na inne kraje. Widać myśl francuska i utopie amerykańskie bywają w interesie ludzi większej wiary.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz