No i daliśmy się skusić Teatralnym Ruchem Oporu po raz drugi. Lekko wzmocnieni, ale generalnie potwornie przetrzebieni (wydarzeniami pierwszego dnia, może pogodą też), zasiedliśmy na widowni.
Spotkanie rozpoczęło się spektaklem „Wstyd” w reżyserii Ewy Ignaczak. Podobno była to historia na podstawie książki Heinricha Bölla "Utracona cześć Katarzyny Blum". Ale to w sumie nieważne, ważne co się działo. Oglądaliśmy przesłuchanie z lat 70. Facet przesłuchiwał kobietę. Kobietę niezwykłą. Z jej zeznań dowiadujemy się o jej drodze do emancypacji. Wychodzi z biedy, zdobywa proste wykształcenie, oszczędza zarobione pieniądze, z czasem kupuje mieszkanie. Jednocześnie, okazuje się, że w swych relacjach z mężczyznami wciąż musi walczyć o zachowanie godności. Zostawiła męża, bo nie okazywał jej czułości. Kupiła samochód, bo nie chciała być zależna od tego, czy ktoś ją odwiezie wieczorem po pracy do domu. Jej nieustępliwość i przestrzeganie ważnych dla niej zasad powodują, że jest szczęśliwa. Nawet opowiadanie swojej własnej historii sprawia jej wielką radość. Gdzieś jednak po drodze niezależna kobieta poznaje obecnie ściganego przez prawo mężczyznę. I w związku z tym, wszystko to, z czego Katarzyna jest dumna, staje się przedmiotem skrupulatnych dociekań prokuratora. Każdy jej krok, każdy zakup są podejrzane. W czasie gdy ona tłumaczyć się musi ze swojego życia, jej reputacja, osiągnięcia i rodzina bezczeszczeni są przez media gdzieś na zewnątrz. Domyślać się można tylko, że nie bardzo będzie miała do czego wracać.
Do tego, żeby spektakl okazał się polityczny potrzebna (i wystarczająca!) jest jednak, moim zdaniem, widownia. Gdyby zadać prymitywne pytanie „po której stronie konfliktu Katarzyna-prokurator jest widownia?”, to lud opowie się za Katarzyną. Intuicyjnie stajemy po stronie ofiary. „Wstyd” wytworzył jednak kilka momentów, w których można było zwątpić w taki zakładany stan rzeczy. W zasadzie mieliśmy 2 typy momentów. Pierwszy, gdy prokurator krzyczy na kobietę Ty dziwko! (lub podobnie) a wiele osób z publiczności reaguje chichotem. Drugi, gdy ofiara zwraca się bezpośrednio do publiczności i prosi: Zróbcie coś! Nie pozwólcie mu! [czy jakoś podobnie].
Byłem kiedyś na przedstawieniu, nie to mało powiedziane, uczestniczyłem raz w przedstawieniu, gdzie w podobnym momencie publiczność zaczęła skandować ONE SOLUTION – REVOLUTION! Od tamtego czasu, nie jestem pewien czy właśnie tego nie powinno się, od czasu do czasu, robić w teatrze. Takie doświadczenie zmienia świadomość. Daje jakieś poczucie sprawstwa. Ofiara dowiedziała się, że jesteśmy po jej stronie. Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że wspólne skandowanie upodmiotawia ludzi przez ich uprzedmiotowienie, to jest przez dobrowolne podporządkowanie się totalizującej formie jednego hasła.
Dzięki tym dwóm typom momentów „Wstyd” zawstydził.
A po spektaklu był wykład doktora Roberta Rogozieckiego „O Możliwości Zaangażowania Sztuki Masowej”. Tak jak pierwszego dnia festiwalu dominowali filozofowie francuscy, tak tego – niemieccy. Nie podejmuję się rekonstruowania rekonstrukcji podglądów na temat dzieła sztuki. Po pierwsze dlatego, żeby nie wywoływać znienawidzonych przez studentów zmarłych filozofów. Po drugie, dlatego że – jak usiłowałem przed chwilą pokazać – uważam że polityczność dzieła zależy głównie od jego odbiorców. Momenty polityczne mogą być dostrzeżone i wykorzystane przez widzów w każdym typie dzieła, bez względu na jego aurę, rzekomo zawarty w nim kosmos, metody produkcji czy dystrybucji. W zasadzie to artyści powinni udowadniać, że w ogóle są potrzebni do wywołania takich momentów. Ludzie zawsze coś sobie znajdą – jak, przykładowo, rozmodlone masy, gdy w zacieku na ścianie domu dojrzą objawienie.
Aha, niezależnie od tego, czy nawiedzają nas filozofowie niemieccy czy francuscy, moje ubrania śmierdzą potem papierosami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz