W odpowiedzi na hasła: „teatr”, „polityczność” i „za darmo” stawiliśmy się w sobotę w sopockim Off de BICZ, który z Krytyką Polityczną organizuje festiwal Teatralny Ruch Oporu. Stanowiliśmy chyba z ¾ drugiego rzędu. Byłoby NAS więcej, gdyby spektakl z facetem w spódnicy nie odciągnął pewnych dwóch bliskich towarzyszek gdzieś do Stoczni podobno.
U nas facet na scenie biegał w samych majtkach i nawet obawialiśmy się, że będzie go stać na dużo więcej. Robert Paluchowski w przedstawieniu MC Gyver Paluchovsky & end to prawdziwa bomba na scenie. Moim zdaniem zlepił w sobie wszystkich rozgadanych szaleńców, których spotkać można na przystankach autobusowych czy w nocnych tramwajach. Czekasz sobie bez ruchu w przestrzeni publicznej i nieoczekiwanie stajesz się: najpierw słuchaczem, po chwili widzem, a czasami, ostatecznie aktorem usiłującym jak najszybciej zejść ze sceny. Uwolnić się chcesz od człowieka-folkloru, bo równość, godność i komunikacja są OK, ale kwestie bezpieczeństwa i ewentualność symbolicznego obciachu stają się nagle po prostu... chwilowo kluczowsze. W teatrze też ciemno, też siedzisz; wyjść nie wypada, bo sztuka; teatr realistyczny; sztuka nowoczesna; wszystko się może wydarzyć; więc ty w związku z tym cholernie za blisko siedzisz! Trzeba było więc Paluchowkiego szaleńca wysłuchać do końca. A na końcu było to samo co w tramwajach, czyli a ja kocham ten kraj.
Może i spektakl wpisał się nawet ciekawie w te kilka stron Estetyki jako polityki, bo dzięki pobycie na scenie, zadomowiła się w mojej głowie postać tramwajowego szaleńca. Tyle, że nic a nic mi do niej nie bliżej. Choćby mi go potem przedstawiano jako anarchistę!
Najciekawsze czego ten spektakl dokonał to... wyalienowanie NAS z widowni! Tramwajowy szaleniec krzyczał dużo różnych rzeczy, ale jakoś dziwnie się czuliśmy, gdy część widowni zasmarkiwała się ze śmiechu za każdym razem, gdy w potoku słów atakujących ze sceny, padały „czopki w dupie” i „konfesjonały”. Chichot rodziła cała taka kurwopodobna wata przekazu.
A potem była dyskusja...
To, jak była potrzebna stawało się oczywiste z każdym, kolejno wypowiadanym zdaniem. Ujawniła wzajemną nieprzystawalność języków krytyków, twórców teatru i widowni. Ponawiane przez politycznych aktywistów próby zaprzęgnięcia umarłych do pracy m.in. Foucault'a i Deleuze'go były delikatnie obśmiewane. Ciekawiej wypowiadali się twórcy, bo z perspektywy lat WŁASNYCH doświadczeń, choć tłumaczenie, że w teatrze chodzi im o człowieka mogło budzić niepokój u tropicieli ideologii. Ale na szczęście pod koniec spotkania ktoś z publiczności zapytał, co to jest ta partycypacja i czar - z potoku słów wyimaginowanej - wspólnoty elit prysł.
A polityczna siła teatru?
Nie w pojedynczym przedstawieniu. Nie w sile, ani w sugestywności przekazu. I najchętniej bez założenia, że jedni pracują nad świadomością drugich. Najciekawiej jest, gdy rozpadają się oczywistości. Gdy widzę na scenie żywego człowieka posuniętego w autokreacji tak daleko, że w zasadzie mógłby już wyjść z sali i takim pozostać do końca życia. A jednak pozostaje tam, potem się kłania i koniec. I w zasadzie każdy może teatru spróbować, jeśli znajdzie wspólnotę i odwagę. Można odegrać dawną sztukę lub odegrać kawałek życia jako sztukę – przymierzać i szukać wygodnych kreacji. A czy teatr będzie terapeutyczny czy rewolucyjny zależy od tego, czy będzie się widowni chciało pofantazjować trochę dalej, w kolejny dzień.
5 komentarzy:
Nie wiem czy to pytanie o partycypację było "na szczęście". Kiedy ono padło dyskusja była już tak rozmyta, że obawiałam się, co dalej będzie :) Czy mógłbyś dokładniej wytłumaczyć jak to pytanie na dobre wyszło (niestety nie mogłam zostac do końca)?
Najpierw myślałem, że to taki złośliwy dowcip był, żeby sprowadzić chłopców-foucaultowców bliżej ziemi :P Ale chyba to spontan był i dzięki temu zaczęło już prawie ludziom wychodzić mówienie tego, co myślą bez obrzucania się francuskimi nazwiskami :)
moim zdaniem sztuka bardzo słaba, choć pouczająca (tzn. jak teatru robić się nie da), natomiast dyskusja... hm...całkiem ciekawa. Przede wszystkim zakończyła się ciekawym wnioskiem ze strony dwojga reżyserów, że teatr polityczny owszem, ale niejako mimochodem, a nie na siłę. Od polityki debatujący uciekali jednak "w cżłowieka", co nie wiem czy rzeczywiście jest niebezpieczne, ale na pewno mocno niejasne, prawie tak jak robienie czegoś "w interesie Polski". Początkowa dyskusja bardzo dziwaczna, prowadzący ją przedstawiciel Krytyki Politycznej wydawał się zapominać, że jest w teatrze i mało brakowało, a zaproponowałby, żeby reżyserzy rzucili tę formę ekspresji/komunikacji i zostali politykami....rozważania czy zmiana w widzach jest wystarczająca do sukcesu teatru politycznego, czy (dopowiadając) może trzeba jeszcze jakoś zagwarantować, że zmieniona świadomość wpłynie na czyny widzów, zostały skutecznie jednak przerwane przez jednego z uczestników dyskusji, który stwierdził, że rola teatru czy literatury jest jednak inna - ma coś pokazywać, pobudzać do refleksji, a to, co widzowie z tym zrobią, to już ich sprawa. Będąc pedagogiem trudno nie odnieśc tego też do edukacji. Czy nauczyciel ma jakąś szansę zmienić świadomość uczniów? I czy powinien namawiać ich do jakiejś zmiany (tak jak to bardzo agresywnie i nachalnie robił Paluchowski) czy wystarczy umożliwienie refleksji i pokazanie momentów wyboru? Czy w edukacji/teatrze jest miejsce na szerzenie ideologii - anarchistycznej, konserwatywnej czy jakiejkolwiek innej? Okazuje się, że środowisku lewicowemu jest od niej równie ciężko uciec jak i drugiej stronie sceny politycznej, a hasło, że cel uświęca środki może nie zostało wypowiedziane podczas dyskusji, ale tkwiło gdzieś w powietrzu...
Teatr polityczny, teatr zaangażowany, czy w ogóle sztuka zaangażowana nie jest możliwa. Z automatu przestaje być sztuką w ogóle, a staje się po prostu programem, manifestem. Odróżniajmy te dwie rzeczy. Naprawdę nie widzę żadnego związku. Sztuka jest wartością samą w sobie. Głęboko w to wierzę.
Prześlij komentarz