12 czerwca 2007

Efekt Axe

Nasz gdański kampus zaatakowały reklamy w formie naklejek w kuchniach i toaletach akademików oraz szablonów na chodnikach. Strasznie trudno mi o nich pisać, bo nie chcę ich promować. Nie chcę też udawać, że ich nie ma. W realu niszczymy więc z Oddziałem Gośka co popadnie (zrywanie, dewastacja), a w Internecie - subwersja.

Wydaje mi się, że jedynym skutecznym sposobem uczenia rozumienia reklam jest po prostu nauka czytania (Freire). Jest co robić w tym zakresie. Tutaj ograniczę się jedynie do wrogiej interpretacji dostępnej jedynie tym, co już to potrafią.

Za cel reklamowych naklejek (celowo rozmijam się z pojęciem wlepki) obrano kobiety wykonujące zawody nisko płatne: "Nauczycielki uczą nocami", "Wychowawczynie lubią sprawdzać", "Pielęgniarki nie odchodzą od łózek", przedszkolanki, bibliotekarki... W świadomości społecznej mówi się, że do wykonywania tych zawodów potrzebne jest wręcz tzw. powołanie.

Target, czyli zapewne ci, którzy jakiś kontakt mają z wykonującymi te zawody, to oprócz studentów, prawdopodobnie także uczniowie i pacjenci. Przy okazji utrwalania reklamowych haseł przeprogramowuje się myślenie o kobietach i tzw. budżetówce. Czyżby irracjonalne z ekonomicznego punktu widzenia wybory zawodu podszyte były seksualnymi pragnieniami? Przyjęcie przez dzieci takiej perspektywy w zasadzie uniemożliwia reprodukcję kultury. Jest to o tyle istotne, że alfabetyzm uodparnia na reklamę, a przynajmniej karze podnosić jej poprzeczkę, czegoś (prawdy?) zaczyna się od jej producentów wymagać.

Promowany w tych reklamach produkt jest [po]tworem jednej z największych korporacji na świecie. Warto przyjrzeć się produktom w swojej lodówce, łazience... jaki procent tego, co kupujemy stanowi Unilever. Ich produkty promowane są tak, żeby trafiały do wszystkich kultur. Bynajmniej nie dlatego, że czerpią z różnorodności. Operują na najprostszych skojarzeniach. Pod tym względem reklamę można uznać za najdoskonalsze narzędzie komunikacji międzyklasowej! Oto wykształceni i inteligentni (klasa średnia) mówią robotnikom czego mają pragnąć od posiadaczy. Pragnąć mogą tylko tego, co jest. Ale chyba istotniejsze jest jak ten język klasowy "trzeszczy" w tym opisie. Może do opisu klasowych podziałów w społeczeństwie nadałyby się bardziej pedagogiczne kategorie: analfabeci, wtórni-analfabeci z jednej strony, z drugiej - czytelnicy (interpretatorzy) i pisarze (twórcy reklam, copywriterzy). Prymitywna treść reklam jest dla analfabetów, ich forma jest dla czytelników, a właścicielami jesteśmy podobno wszyscy (przez udział w towarzystwach emerytalnych), pisarze tylko tu zarządzają ;)

Znakiem czasów jest także to, że korporacje za cel nie wzięły sobie np. katechetek, zakonnic. One nie uczą nocami? Używać można sobie tych, którzy dają się używać. Dlaczego "efektem axe" nie zobrazować też scenek typu: "Komornicy nie odchodzą od łóżek", "Bezdomni lubią sprawdzać", "Rak zabija" czy właśnie "Dzieci śmierdzą"?

Dzieci śmierdzą


Kampania Efekt Axe interesująca jest z wielu powodów (teraz analfabetę wyczujesz na odległość, jak niegdyś pismo nosem). Reklamówki filmowe wydają się inspirowane "Pachnidłem" - wystarczy roztoczyć wokół siebie odpowiedni zapach, a ludzie (w reklamach tylko kobiety) bezmyślnie lgną do jego źródła. Reklama ewidentnie ignoruje pachnidlany kontekst. A dzięki niemu korporacja mówi niemal wprost, że ten ich 'odpowiedni zapach' jest efektem zbrodni. Ile osób Unilever musiał zabić, żeby wyprodukować coś tak niesamowitego? Co więcej, akt obsikania się jest jedyną podstawą niezwykle wprost kruchej władzy nad ludźmi i jest jednocześnie aktem samozagłady.

O ile 'Pachnidło' można uznać nawet za alegorię współczesnego populizmu, o tyle 'Efekt Axe' jest symbolicznym przyznaniem się korporacji do swoich antyhumanistycznych poszukiwań nowych [po]tworów. Co więcej, Unilever pokazuje nam, że osiągnęło już szczyt doskonałości. Nie jest jedynie zdolna dokonać samozniszczenia. Tę codzienną praktykę pozostawia użytkownikom swoich produktów.

8 czerwca 2007

Protesty, media a klęska demokracji

Jak to się stało, że demonstracje przestały mieć znaczenie? Odbywają się mniej lub bardziej liczne, ale ich wpływ na rozwój wydarzeń jest żaden. Jedyne co pozostaje uczestnikom to szok, gdy konfrontują to, co przeżyli z tym, co zobaczą w telewizyjnej tzw. relacji.

Nie wiem jak będzie pokazywana dzisiejsza demonstracja w Juracie przeciwko wizycie Belzebuba w Polsce. Ale za wystarczająco poniżające można uznać przesunięcie akcentów w korporacyjnych "relacjach" z problemów i interesów na... obiadowe menu oficjeli! Ale ci, którzy taki poziom przekazu uznają za haniebny mogą sobie przecież poszukać innych stacji. Nikt ich nie zmusza do oglądania, zostają więc zmarginalizowani, niereprezentowani i wypchnięci z języka. Mogą/muszą przełączać sobie na Aljazeerę, gdzie - wprawdzie w obcym języku, ale dowiedzieć się można kto, po co i dlaczego protestuje np. wokół G8. A że relacje te podawane są w sposób tradycyjny tzn. NIE JAKO INTERPRETACJE, ale przez dawanie głosu przedstawicielom stron, więc udało im się wzbudzić moją ciekawość stanowiskiem... amerykańskiego reżimu (w sprawie ocieplenia klimatu).

Ale nawet takie dziennikarstwo nic już nie zmienia. Kiedy w czasach rywalizujących ideologii ludzie rozpoczynali głodówkę z powodów politycznych lub nawet podpalali się, to ktoś się tego wstydził! Podważało to legitymację władzy. Współcześnie próba samospalenia w supermarkecie opisywana jest TYLKO jako powodująca zagrożenie, więc wymagająca interwencji bohaterskich ochroniarzy (21.11.2006 Gazeta Wyborcza). Politycy uodpornili się na ataki, bo przez lata promowano model przywództwa, którego miarą był stopień niezależności decyzji politycznych od poparcia społecznego (szerzej w "Klęsce solidarności" Davida Osta). Przekaz: 'prawdziwie demokratyczny przywódca' potrafi podejmować decyzje wbrew obywatelom zdegenerował politykę tak bardzo, że obecnie nawet trudno znaleźć takich, którzy w ogóle liczą się z kimkolwiek (nie mówiąc o przekonywaniu, dyskusjach itp.).

Czy dla ratowania podkopanej odrodzonym kapitalizmem demokracji przed Lewiatanem Hobbsa, wystarczy symbolicznie poniżyć współczesnych przywódców (do czego w Polsce służy instytucja Trybunału Stanu - za udział w okupacji Iraku) tak jak poniżono Peryklesa pod koniec jego demokratycznego panowania? Czy raczej jedyną rozsądną alternatywą będą projekty radykalnie demokratyczne (demokracja uczestnicząca) promowane przez dzisiejszych "chuliganów", "złodziei", anarchistów i "terrorystów"?

7 czerwca 2007

Blogi

Czy możecie sobie wyobrazić sytuację, kiedy to nasz blog byłby niedostępny z Polsce np. za kwestionowanie autorytetu! Sytuacja blokowania bloga ma miejsce w Chinach. Od 2006 roku blog Zeng Jinyan jest niedostępny w kraju, jedynie poza jego granicami można go przeczytać. Z jakich powodów blog Emily został zablokowany?
Blog chińskiej dysydentki Emily (Zeng Jinyan) został zablokowany za umieszczenie na nim postów, które zdejmowały maskę na temat rzeczywistośći, wyrażały uczciwe słowa na teamt życia jej i męża, ale przede wszystkim przełamywały wszechwładzę wydziału propagandy.

Pomimo represji w kraju, Emily według amierykańskiego Time'a stała się jedną ze stu najbardziej wpływowych osbistości świata. Co trzeba zrobić, by zostać w taki sposób wyróżnionym? Otóż oprócz tego, że Emily od pięciu lat pomaga chorym na AIDS i wspiera męża, kiedy go biją i aresztują, Time wyróżnił Emily w kategorii "bohaterowie i rewolucjoniści", za odwagę i blog. Blog Emily można nazwać 'Blog kontra przemoc'. Umieszcza na nim posty, które również opisują sytuacje związane z porwaniami męża. Kiedy to podczas poszukiwań jest odsyłana z komisariatu na komisariat, biega po różnych organizacjach, zwołuje konferencje prasowe, by odnaleźć męża pisze także bloga. Hu Jia, mąż Emily, porywany wielokrotnie ginie nieustannie z tego samego powodu. Za prowadzenie pomoc na rzecz ludzi chorych na AIDS, a także dążenie do ujawnienia prawdy, jak wiele osób umiera na tą chorobę i nie otrzymuje żadnej pomocy. Przy czym rząd chiński stara się ukryć ten fakt przed światem.

Emily wraz z Hu Jia różnią się od wcześniejszego pokolenia dysydentów, zamist mówić o prawie do wolnośći i demokracji, oni skupiają się na pomocy chorym na AIDS, mówią o prawach do wody pitnej, on prawie do informacji.

Teksty napisany na podstawie artykułu umieszczonego w dodatku 'Wysokie Obcasy' dołączonego do Gazety Wyborczej z dnia 2.06.2007r.
Więcej na: www.zonaeuropa.com/20060725_2htm

2 czerwca 2007

Strajk nauczycieli

W zeszłym roku przez wiele miesięcy nauczyciele strajkowali w stanie Oaxaca w Meksyku. W Grecji nauczyciele strajkowali z 6 tygodni. W Polsce – 2 godziny. W Meksyku zrewoltował się od tego cały stan, w Grecji uczniowie okupują szkoły. W Polsce sondaże popierają postulaty nauczycieli. Niezależnie od tego jak bardzo są nieradykalni i tak ich postulaty zapewne nie zostaną spełnione.

Uczniowie cieszą się. Wszyscy nauczyli się żyć ze strajkiem, jest on też prawnie zagwarantowaną możliwością protestu. Artykuł 8 Międzynarodowego Paktu Praw Gospodarczych, Społecznych i Kulturalnych zapisano „Państwa Strony niniejszego Paktu zobowiązują się zapewnić: [...] d) prawo do strajku pod warunkiem, że będzie ono wykonywane zgodnie z ustawodawstwem danego kraju.”.

Jest wiele różnych form strajku, ale Art. 17. Ustawy o Rozwiązywaniu sporów zbiorowych
mówi, że „Strajk polega na zbiorowym powstrzymywaniu się pracowników od wykonywania pracy w celu rozwiązania sporu dotyczącego interesów wskazanych w art. 1.” Tam z kolei czytamy, że „Spór zbiorowy pracowników z pracodawcą lub pracodawcami może dotyczyć warunków pracy, płac lub świadczeń socjalnych oraz praw i wolności związkowych pracowników lub innych grup, którym przysługuje prawo zrzeszania się w związkach zawodowych.” Czyli w zasadzie nie można strajkować z powodu niedemokratycznie wybranego Ministra Edukacji? Chyba, żeby rozumieć go jako skandaliczne warunki pracy.

Zastanawiam się czy nauczyciele nie mogliby prowadzić protestu w sposób bardziej dostosowany do specyfiki swojego zawodu. Skoro mogą, potrafią i chcą uczyć to najlepszą formą protestu byłoby nie przerywanie pracy (co to za przerywanie zresztą, skoro i tak siedzą w szkole i rozmawiają/pilnują z tymi uczniami, którzy przyjdą.), ale pokazanie Państwu (pracodawcy?), że jako obywatele są w stanie uczyć wszystkiego, czego zechcą. Pieniądze dostają za pracę w przygotowanym przez rządzących programie.

Ciekawiłoby mnie takie połączenie strajku z obywatelskim nieposłuszeństwem i sabotażem, gdyby podczas nauczycielskich protestów lekcje w szkole odbywały się, ale wszystkie niezgodnie (co do treści) z programem. Mogłoby być i ciekawie i przeciwko uczeniom pod testy, czy dla „nic nie wartych dyplomów”. Na przedmiotach najbardziej zideologizowanych nie byłoby większego problemu – od września będzie wystarczające zajmowanie się Gombrowiczem, Witkacym itp. [1][2] Ale można i radykalniej np. popracować na tekstach słowackich, czeskich, ukraińskich, rosyjskich, kaszubskich, by choćby pokazać ich podobieństwo (języka, treści, formy), próbować je sobie tłumaczyć. Fizycy i chemicy też mają stosunkowo łatwo, bo mogą "pójść w eksperymenty". Matematycy mogą się trochę miotać między origami a komputerami. Wątpię, żeby katecheci poszli w apokryfy, ale kto wie... Generalnie każdy chyba nauczyciel ma coś, co byłoby warto, chciałby, nigdy nie ma na to czasu. Dla tych, co wolą jednak podążać za czyimiś wskazówkami, związki zawodowe mogłyby organizować jakieś formy wzajemnej pomocy lub przykładowych scenariuszy lekcyjnych.

Z pewnością taka forma protestu jest bardziej skandaliczna, a zatem i medialna. Każda gazeta od lokalnej po ogólnopolską miałaby o czym pisać. Byłby to ciekawy przyczynek do dyskusji na temat tego, czego uczyć w szkole. Lepiej chyba, żeby inicjowali ją nauczyciele, a nie jakieś G...