8 marca 2007

8 + 8 = 4

Elitarne szkoły cieszą się coraz większym powodzeniem. Reformy, które spotkały edukację w Europie, spowodowały powstanie niezliczonych stowarzyszeń i fundacji chcących prowadzić szkoły. Zdecydowana większość – a zwłaszcza organizacje religijne – zastrzegają, że realizują w pełni narodowe programy edukacji (patrz: poprzedni wpis). Ich przewaga ma polegać na stworzeniu warunków do lepszej transmisji wiedzy, a tym samym do lepszych wyników.

W wyniku tego ścigania się narodziła się w Polsce praktyka całodziennego uczenia się (nie mylić z edukacją ustawiczną), zapewne niechcący tylko wzorowana na japońskim modelu szkoły herbartowskiej i jego efektach ubocznych. Totalność nauczania można rozpoznać przyglądając się życiu dzieci w wieku szkolnym. W szkole spędzają większą część dnia, a zaraz potem rozpoczynają zajęcia dodatkowe. Na dodatkowy kurs językowy dzisiaj każdy rodzic chciałby posłać swoje dziecko. Korepetycje stały się podobno nieodzowne. I uczą się dzieci na kursach często tego samego, co w szkole – na zajęciach opłacanych ze wspólnych podatków. A prawie zawsze uczą się w ten sam nawet sposób co w szkole (system klasowo-lekcyjny). Urozmaicenie innowacyjnymi metodami, mogącymi przynieść ulgę od monotonii całodziennej edukacji nie jest zalecane w korporacjach zajmujących się dziećmi (jap. juku). Trudno wtedy byłoby oceniać postępy.

Szkoła jest miejscem konstruowania przestrzeni publicznej. Ucieczka ze wspólnej, wewnętrznie zróżnicowanej, otwartej dla wszystkich szkoły spowodowała, że coraz więcej pedagogów, za Giroux ubolewa nad jej upadkiem i diagnozuje pogłębiającą się stratyfikację społeczną, co oznacza odrodzenie się klas społecznych i powrót marksizmu jako (zespołu) teorii najlepiej tłumaczących społeczeństwo. Ale dyskusji podlegają 'warunki' w jakich dzieci mają przebywać w szkole: czy mogą nosić chusty, czy mają nosić mundurki, co z telefonami komórkowymi itp.

Podstawowym problem jest to, że nawet tak intensywnie uczone dzieci (polskie i japońskie), po 12 latach uczenia się, z większości przedmiotów nie wkraczają swoją wiedzą w nawet w dwudziesty wiek. To doprawdy żałosne, że tyle lat nauki ma owocować badaniem monotoniczności funkcji na maturze z matematyki (jeśli ktoś wybierze). Po co uczyć się historii matematyki, skoro na końcu nie potrafi się nawet całkować? A od tego chyba dopiero zaczyna się matematyka.

Wydaje mi się, że szkoła przede wszystkim powinna być potrzebna. Mogłaby być potrzebna uczniom w objaśnianiu świata. Pamiętam jaki szok przeżyłem, kiedy w podręczniku do zadań z fizyki dla dzieci ze specjalnymi potrzebami odkryłem w końcu interesujące zadania, do których rozwiązywania potrzebowałem najpierw pomocy mamy w kuchni, a potem objaśnień i poszukiwań uogólnień z tatą. A moi rówieśnicy musieli rozwiązywać 'od szablonu'. A do wyjaśnienia jest cały nie tylko świat mediów elektronicznych podszyty przecież matematyką. Zgoda co do tego, że szkoła ma objaśniać świat może być elementem kształtowania przestrzeni publicznej. Paradoksalnie, to historycy miewają dzisiaj okazje, żeby wyjaśnić dzieciom, że wprawdzie 4+4=8 (czyli 100+100=1000 w systemie binarnym), ale kiedyś byli ludzie, którzy ginęli za to, żeby 8+8 też równało się 4! [chodzi o prawo do tylko 8 godzin pracy, a zaczynasz o 8:00]

Jeżeli szkoła ma być potrzebna w objaśnianiu świata to nie erupcji form instytucji pedagizujących potrzeba, ale przede wszystkim program powinien zostać zmieniony. Dlaczego nie jest możliwe rozpoczynanie programu nauczania od tego, co odkryto w XX wieku? Czy na pewno fizyka nie mogłaby zaczynać się od Einsteina?, A potem niekoniecznie linearnie, ale w zależności od tego co się z czym łączy. A w jakich warunkach niemożliwe byłoby możliwe? Może czas zacząć traktować uczniów całościowo tzn. uczeń to człowiek + komputer. To, że nie tak znowu wiele trzeba zapamiętywać nie oznacza, że podręczniki mają infantylnie uczyć 'po śladzie' wypełniania pustych miejsc w kolejnych rubrykach.

Bill Gates zauważył podobny problem braku ludzi zainteresowanych nauką! Oczywiście na swój korporacyjny sposób wymyślił jak temu zaradzić. Wczoraj był wysłuchiwany w Senacie USA, gdzie mówił jak “Strengthening American Competitiveness for the 21st Century.”[1][2][3]. Chce więcej wiz dla młodych naukowców (wiza H-1B), którzy powinni wzmocnić swoją (tanią) obecnością amerykańską gospodarkę. Ilość absolwentów nauk ścisłych w USA jest bowiem niewystarczająca.

Brak komentarzy: